29.04.2011

Cirilla dell'Antonio spotkania z Gerhartem Hauptmannem

Cirillo dell'Antonio przy pracy "nad Hauptmannem"

Było lato 1922 r., gdy burmistrz Jablonca, pan doktor h. c. Karl R. Fischer, przebywał na wypoczynku w Cieplicach i pewnego wieczoru zabrał mnie ze sobą do Gerharta Hauptmanna. Fischer niedawno pomógł poecie przy przekraczaniu granicy; wracał on z dłuższej podróży europejskiej przez Jablonec właśnie i przyznał się burmistrzowi, że upłynął okres ważności jego paszportu, wobec czego obawia się kłopotów na granicy. Burmistrz Fischer zapakował Hauptmanna do swojego służbowego samochodu i na granicy odezwał się do czeskiego celnika: "To największy poeta naszych czasów, Gerhart Hauptmann, który wraca z kilkumiesięcznej podróży po Europie; w tym czasie wygasła ważność jego paszportu, proszę jednak nie robić mu z tego powodu trudności". Pogranicznik odparł: "Nie zamierzam, natomiast proszę o autograf" i podsunął poecie - z braku innego papieru - formularz listu przewozowego, poczym serdecznie za złożony podpis podziękował. "Podjechaliśmy więc do pruskiego pogranicznika", opowiadał Fischer. "Tu powtórzyłem uprzednią formułkę". - "Tak być nie może! Może być poetą największym, ale paszport musi być w porządku! W żadnym wypadku go nie przepuszczę!". - "Zadzwoniłem więc do przewodniczącego urzędu w Jagniątkowie i do starosty powiatowego w Jeleniej Górze; po dłuższych negocjacjach udało się nam przejechać", kończył opowieść Fischer. 
Gdy Hauptmann dowiedział się, że pochodzę z Tyrolu Południowego, a urodziłem się u stóp Rosengarten (Catinaccio - przyp. tłum.), po kolacji odczytał fragmenty "Blaue Blume", którą napisał niedawno, podczas pobytu w Gries koło Bolzano (dzisiaj: dzielnica Bolzano - przyp. tłum.), w cieniu Catinaccio. Tego wieczoru nie odważyłem się prosić poety, by zechciał mi pozować do popiersia; przez wzgląd na mojego przyjaciela Fischera.
Dziesięć lat później, latem 1932 r. zadzwonił do mnie Hauptmann i zaprosił mnie na herbatę. Poproszony zostałem do przeszklonej witryny, w której znajdowało się woskowe popiersie. "Wie pan", rzekł poeta, "to popiersie mojego syna Benvenuto wykonałem kilka lat temu; wosk zmiękł, całość przechyliła się i może się przewrócić. Jak można ją przywrócić do pionu?". Poczyniłem pomiary, zleciłem w Szkole Snycerskiej w Cieplicach wykonanie cokołu i wspornika, na którym oparłem woskową rzeźbę - i wszystko było w porządku. Tym razem jednak zwróciłem się do Hauptmanna z prośbą, by zechciał mi pozować. "Teraz jestem zbyt zajęty", odpowiedział. "Ale gdy będę miał czas - zadzwonię do pana".

Popiersie 70-letniego Hauptmanna z 1932 r.
Przed Bożym Narodzeniem 1932 r. poeta poinformował mnie, że teraz miałby czas, by pozować. Nie chciał jednak siedzieć; stał, twierdząc, że stać może o wiele dłużej, niż siedzieć. "Widzi pan? Z zimna popękały mi usta; jest za zimno, więc nie mogę spacerować na dworze. Jeśli jednak nie mogę spacerować na dworze, to nie mogę też pisać. Wszystkie moje utwory zostały przecież 'wychodzone', to znaczy: podczas spacerów wymyślam wszystko i układam sobie w głowie, a później w domu przelewam to na papier. A ponieważ w to zimno nie mogę wychodzić, mam czas, by pozować panu. Po świętach jadę do Włoch i tam znów będę mógł pracować".
W styczniu 1942 r. poeta pozował mi do drugiego popiersia. "Rzeźby nauczył się pan w Tyrolu Południowym, prawda? To tam przecież jest ojczyzna rzeźby w drewnie, ojczyzna całej sztuki. I ludzie są tacy przyjemni. Często tam bywaliśmy, w Brixen i w Gries koło Bolzano". - "To tam napisał pan 'Die Blaue Blume', doktorze", odparłem. "Musze ją przeczytać, ciekaw jestem, co napisał pan o mojej ojczyźnie". - "Zdaje się, że "Blaue Blume" wyszła w wydaniu kieszonkowym również w wydawnictwie Reclam, w tym samym, co 'Bahnwärter Thiel' ('Dróżnik Thiel'), który pośród wszystkich wydań Reclamu miał - jak powiadają - najlepszą sprzedaż". - "Myślę", odparłem "że to bardzo szlachetnie ze strony tego wydawnictwa, że publikuje takie dzieła w dostępnej cenie, dzięki czemu wielu niezbyt bogatych rodaków ma dostęp do duchowej strawy". - "Prawda to", odrzekł. "Zbyt rzadko się to podkreśla".
"Rzeźbiarz Klimsch także modelował moje popiersie; od lat się przyjaźnimy, jest wspaniałym artystą. Musi pan obejrzeć to popiersie autorstwa Klimscha w moim archiwum na dole". Zeszliśmy schodami i natychmiast rzucił mi się w oczy gipsowy model pomnika Mommsena autorstwa rzeźbiarza Schapera; zwarty w koncepcji i wytworny w postawie. "Bardzo żałuję, że pomnik ten nie powstał", rzekł Hauptmann, "uważam, że Mommsen został świetnie uchwycony i przedstawiony. Gdy skończy się wojna każę odlać ten model w brązie, by zachować to piękne dzieło dla przyszłych pokoleń". Popiersie wyrzeźbione przez Klimscha stało dość wysoko, ale widać było, że to świetna praca i - mimo, ze powstała przed dwudziestu laty - wciąż w oczy rzucało się podobieństwo. "Tamto popiersie modelowała żona Rainera Marii Rilkego, uczennica Rodina. Niech pan sobie wyobrazi, pewnego dnia Rilke napisał mi, że Rodin chce stworzyć moje popiersie; miałbym pojechać do Paryża i tam pozować. Niestety wynikły jakieś trudności i nigdy do tego nie doszło. Żałuję także, że nie pozowałem Maxowi Klingerowi, chciał stworzyć moje popiersie na moje pięćdziesiąte urodziny. W tym celu przyjechał z Paryża do Lipska. Niestety byłem tak bardzo zajęty, że nie mogłem stawiać się na posiedzenia z nim. Cóż, pogodził się z tym, ale przez to nie powstało niezwykłe z pewnością dzieło".
Gdy popiersie było już na ukończeniu, a ja dokonywałem poprawek dużą drewnianą szpatułką, mój model rzekł z uśmiechem: "Sprawia mi wielką przyjemność obserwowanie, jak kończy pan modelowanie popiersia tak dużym narzędziem". - "Tak uczył mnie mój nauczyciel", odparłem, "wymagał, byśmy pracowali dużymi narzędziami, bo dzięki temu praca posuwa się szybciej, niż przy użyciu małych narzędzi, a sam model jest żywszy i świeższy". - "To dobre nauki, jakich panu udzielił, właśnie takie rady są dla rzeźbiarza bardzo ważne. Gdy ja modelowałem popiersia, pracowałem przy nich wyłącznie małymi narzędziami". Poza wspomnianym już popiersiem swojego syna Benvenuto, pokazał mi jeszcze dwa inne, które sam modelował, a ja powiedziałem: "Szkoda, panie doktorze, że nie mógł się pan bardziej zwrócić ku rzeźbiarstwu". - "Może i szkoda", odparł, "ale przecież chciałem jeszcze trochę popisać i prozy i poezji".
"Gerhart Hauptmann pozuje do popiersia"
w: "Wanderer im Riesengebirge" r. 1943, zeszyt 11/12 
(autor: [Cirillo] dell'Antonio)

27.04.2011

I ty możesz zostać wesołym POGANINEM!

Spośród dziesiątek (jeśli nie setek) imprez, które odbywać się będą w Kotlinie Jeleniogórskiej i jej otoczeniu najbliższym w dniach 30 kwietnia - 3 maja 2011 r., chciałbym tu zasygnalizować dwie dla mnie szczególne. Zaznaczam, że ze względów światopoglądowych wyłączam wszelkie wydarzenia, związane z wynoszeniem przez kościół rzymsko-katolicki pewnego Bardzo Zacnego Człowieka na ołtarze. Bo chociaż sam nie uczestniczę w życiu tego (ani żadnego innego) kościoła, to - mimo wielu krytycznych głosów na całym świecie na temat beatyfikacji - uważam, że takie uhonorowanie Jana Pawła II jest jak najbardziej zasadne (z punktu widzenia Wiernych i Hierarchów kościoła, a także nieagresywnych agnostyków, do których śmiem się zaliczyć).


1. DOM CARLA I GERHARTA HAUPTMANNÓW, Szklarska Poręba Średnia


A dnia następnego od godz. 17.00: "Pogańska Majówka". W programie: bajania i opowieści z Karkonoszy i Gór Izerskich, pieczenie podpłomyków i inne smaczne dania dawnej kuchni. Wszystko w oprawie średniowiecznej muzyki  grupy Cornu Cervi.


2. STACJA TURYSTYCZNA ORLE w Górach Izerskich



26.04.2011

Wenzel Benna (1873-1964) - artysta szkła szlifowanego

Kolejny tekst przetłumaczony z poczciwego "Wanderera im Riesengebirge", z czasów bardzo niepoczciwych, bo z roku 1943 (marzec-kwiecień, nr 3/4). Ale nie z polityki, nie z historii powszechnej i z pewnością nie z II wojny światowej to opowieść:

 (autor: Heinrich Rohkam)

Głównym punktem uroczystości związanych ze stuleciem istnienia Huty Józefiny w lipcu 1942 r. była wystawa ukazująca chronologicznie rozwój szkła ze Szklarskiej Poręby w ostatnim stuleciu. Odwiedziło ją ponad 10.000 gości, zatrzymując się przed stołami i witrynami, a najchętniej w tym pomieszczeniu, w którym wystawiono dzieła mistrzów szlifierskich. Szczególnym zainteresowaniem cieszyły się prace pewnego człowieka, który 23 lutego w Szklarskiej Porębie obchodził swoje 70. urodziny: Wenzela Benny. Wytwory jego cudownych rąk przewyższały dzieła jego poprzedników w historii szklarskoporębiańskiego hutnictwa szkła (Simona, Fischera); w większości wypadków nie można było znaleźć ich godnych odpowiedników z wcześniejszych czasów. Oto bowiem Wenzel Benna przez całe swoje twórcze życie nie był z pewnością ani naśladowcą, ani epigonem, lecz artystą nowatorskim. O jego niezwykłym artyzmie niechaj świadczy fakt, że choć przez niemal całe swoje życie zawodowe zatrudniony był jako pracownik najemny, to nigdy nie ustawał we własnym rozwoju artystycznym. Był o wiele więcej, niż tylko szlifierzem szkła, był - pomimo wynikających z pracy najemnej ograniczeń - artystą najwyższej próby.
[O jego twórczości i jego dziele pisał już "Wanderer..." choćby w 1928 r. (str. 130 i następne). W tym miejscu niechaj znajdzie się więc krótki rys jego życia.]



Benna urodził się 23 lutego 1873 r. w Stubenbach (Prášily) w Böhmerwald (Šumava), w regionie, w którym sztuka wytwarzania szkła miała długą tradycję. Niezwykły talent rysowniczy dziecka skłoniła jego ojca do posłania go na naukę zawodu do grawera szkła w hucie luster. Wenzel miał wówczas niespełna 13 lat. Nie był to dla niego łatwy okres: codzienne 12 godzin spędzane przy maszynie grawerskiej z pewnością doskwierały wątłemu chłopcu. Mimo to - każdą wolną chwilę poświęcał na doskonalenie swojego warsztatu rysownika. Każdy wzór, jaki ujrzał, stanowił dla niego bodziec do poszukiwania udoskonaleń. Odziedziczone zdolności, którymi obdarzony był także jego brat Albert (został malarzem), powodowały, że nauka przychodziła mu z łatwością. Już w ostatnim roku nauki osiągnął tak wysoki poziom, że bez kłopotów mógł poważyć się na opuszczenie rodzinnych stron. Szukał takiej pracy, które pozwoliłaby mu na dalsze doskonalenie swojego talentu. Jednak dwa pierwsze stanowiska - w Zawierciu koło Warszawy i w Schützendorf (Šicendorf) koło Jihlavy - okazały się porażką i rozczarowaniem. Nie dość, że nie dawały mu absolutnie żadnej szansy na rozwój artystyczny, to poprzez monotonię seryjnej produkcji powodowały, że Benna tracił serce i do pracy, i do sztuki szlifierskiej. Jednak przy swej wrodzonej skromności - takim pozostał po dziś dzień - nie miał odwagi, by w tak młodym wieku ubiegać się o pracę w szlifierniach Nového Boru. Ówczesna Haida była bowiem najsłynniejszym ośrodkiem szlifierstwa szkła. Jednak wkrótce w jednej z hut izerskich Benna znalazł pracę, która przyniosła mu o wiele większą satysfakcję. U Umanna w Tiefenbach (Hluboká, Liberec) i u Riedela w Unterpolaun (Polubný) powstawały szkła jego autorstwa, które wywoływały powszechne zainteresowanie i spowodowały, że najważniejsza huta szkła artystycznego w Czechach należąca do hrabiego Harracha w Harrachovie skłoniła go do współpracy. W wieku zaledwie 20 lat objął w Harrachovie posadę kierownika szlifierni szkła.

W okresie letniego przesilenia roku 1895 Benna wstąpił w szeregi twórców, pracujących w Hucie Józefiny w Szklarskiej Porębie, która w ciągu pierwszego półwiecza swojego istnienia zdobyła światową renomę, a jemu dała sporą swobodę działania. I to tu, w Szklarskiej Porębie, jego talent rozkwitł najwyraźniej, mimo że ograniczenia związane z fabryczną produkcją nie pozwalały młodemu człowiekowi na poświęcenie się wyłącznie własnym projektom i pomysłom. Tej twórczej wolności starczyło jednak na tyle, by narodziły się te ważne dzieła, które do dziś (tu tekst nie stracił na aktualności nawet w 2011 r. - przyp. tłum.) podziwiane w muzeach i w prywatnych kolekcjach wywołują zachwyt wszystkich oglądających. Benna jednak i teraz nie czuł się spełniony: zbyt wielka była presja realizacji sztampowych zamówień klientów. Już przed (pierwszą) wojną światową doszedł do wniosku, że musi założyć własną pracownię, w której odpowiedzialny będzie wyłącznie przed sobą samym. Wojna uniemożliwiła urzeczywistnienie tego zamiaru. Benna w dalszym ciągu pracował dla innych.

Zawirowania czasów powojennych nie ominęły także rozwoju hutnictwa szkła i produkcji szkła artystycznego, a Benna coraz bardziej walczyć musiał o swoją artystyczną wolność. Jeżeli więc nie chciał utracić tej wolności całkowicie, nie mógł dłużej służyć swojemu pracodawcy w dotychczasowej formie. Nadszedł czas ostatecznego rozstania się z zakładem, w którym przepracował ponad ćwierć wieku, w ogromnym stopniu przyczyniając się do jego światowej sławy. Skończył już pięćdziesiątkę i nie było czasu do stracenia, by urzeczywistnić niespełnione dotychczas marzenie młodości. Mimo ekonomicznych zagrożeń, jakie w ówczesnej sytuacji gospodarczej niosło usamodzielnienie się zawodowe, Benna stworzył w Szklarskiej Porębie Górnej własną pracownię, która nareszcie pozwoliła mu żyć własną, ukochaną sztuką, bez jakichkolwiek wpływów osób trzecich i wymagań, stawianych przez nastawione na szybką sprzedaż fabryki. Jak się okazało - był to krok słuszny: Pracownie Artystyczne Benny, w których Wenzel Benna, a później także jego syn Edgar, tworzył nowe oblicze sztuki szlifierskiej szkła, natomiast Helmut Benna tworzył jako rzeźbiarz w drewnie, stały się szybko ośrodkiem rzemiosła artystycznego w Szklarskiej Porębie. Spełniło się największe młodzieńcze marzenie chłopaka ze szklarskiej rodziny z Šumavy: Wenzel Benna stał się wolnym artystą.

I choć urodził się Weznel Benna w południowo-zachodnich górach Czech, a godną starość spędzał na przedmieściach Berlina, to przecież stał się duszą i ciałem mieszkańcem Karkonoszy (i Gór Izerskich - przyp. tłum.). I za takiego sam uważa się dzisiaj. Ma do tego absolutne prawo, albowiem wszystkie najznamienitsze jego dzieła powstały tu, w Górach Karkonosza; to pośród nich i wraz z nimi poniósł cząstkę tutejszej prastarej szklarskiej tradycji w szeroki świat. Góry inspirowały jego twórczość, dzięki niej świat ujrzał gór tych artystyczny wizerunek, więc są Karkonosze częścią tej twórczości i winny być z tego dumne: bowiem jest Wenzel Benna najważniejszym współczesnym artystą szlifowanego szkła naszej śląskiej ojczyzny.

Drogowskazy:
Muzeum Karkonoskie: "Od secesji do modernizmu"
Stefania Żelasko: "Josephinenhütte 1900-1950"
Dom Carla i Gerharta Hauptmannów - wystawa

14.04.2011

Dawny Karpacz, osada aptekarzy (opowieść o laborantach)

Na szybko przetłumaczyłem jeden z tekstów zawartych w "Bunte Bilder aus dem Schlesierlande, Bd. 2", (1903 r.); str. 285 ff. 
A ponieważ szybko, to pewnie nienajzgrabniej. Starałem się zachować (o ile to możliwe) "ducha" języka, jakiego przekazać starał się autor, B. Eberhard. Proszę pamiętać: opowieść powstała na przełomie wieków, stąd styl nieco pretensjonalny. Ale ciekawie się czyta po niemiecku, może zaciekawi również poniższy przekład na polski.
Karpacz, rodzinna miejscowość karkonoskiego Ducha Gór, przez której ciasne, zabudowane uliczki turyści niegdyś tylko przemykali śpiesznie, wyprawiając się na Śnieżkę; w której skromnych chatach przed 50 laty pomieszkiwali najwyżej przyrodnicy, a i to z rzadka i przez czas krótki, zmienił się nadzwyczaj w ciągu dwóch ostatnich dekad. Imponujące położenie u stóp Śnieżki, zdobne, wzniesione w karkonoskim stylu gościńce i wille wzdłuż ulic, na stokach i w lasach, a także już istniejące i powstające obiekty użytku publicznego, nadają miasteczku charakter letniska górskiego najwyższej próby. W ukochanym Śląsku chyba każdy zna tę perłę Karkonoszy, choćby z nazwy, ze słyszenia.
I gdy dzisiejszy Karpacz słynie jako kurort na świat nieomal cały, to przecież także stary Karpacz cieszył się niemałą sławą. Ta biedna górska wioska już w XVII w. znana była daleko poza granicami naszej prowincji jako wieś „uzdrawiaczy i zielarzy”, którzy jeszcze przed pięćdziesięciu laty na licznych jarmarkach sprzedawali swoje zioła, korzenie, esencje i proszki cudowne. W najwidoczniej nieukończonej noweli Benjamina Wernera z roku 1799, której treścią jest śląska historia lat 1622-1675, znajdujemy taką oto uwagę: „Do jakiegoż zakątka Niemiec nie dotarły już preparowane tutaj lekarstwa w opieczętowanych słoiczkach? Na którym z jarmarków zabraknąć może malutkich, przecudnie pachnących pudełeczek z zachwalającymi Karpacz etykietami i znanym na całym świecie napisem: ‘Ten prawdziwy proszek żołądkowy, wciągnięty przez nos, wzmacnia głowę, usuwa katary etc.’. Czyżeś nie słyszał nigdy o pochodzących stamtąd Laborantach, od których dzieci kupują cukier rabarbarowy, a chłopi - eliksir żołądkowy? W Polsce, Czechach i w całych Niemczech zapytać możesz o medykamenty z Karpacza. Czy jest gdzieindziej wieś, w której zamiast chłopów mieszkaliby aptekarze - Bóg jeden raczy wiedzieć!”. 
Z tej lokalnej specyfiki nie zachowały się do dzisiaj zbyt liczne ślady. Niegdysiejsza „wieś aptekarzy” nie posiada dzisiaj - jako kurort - nawet apteki, a wszelkie próby jej ustanowienia jak dotychczas kończyły się fiaskiem. Czyż nie dziwi więc, że w Karpaczu nie pamięta się „dawnych dobrych czasów”, gdy nieomal w każdym domu mieściła się apteka? Dawna sława wsi aptekarzy ustąpić musiała przed szybkim rozwojem miejscowości letniskowej, a niegdysiejsze tradycje powoli skrywa cień zapomnienia, a fach Laborantów już od dawna nie rozkwita w ojczyźnie Karkonosza. 
Tylko niejasne wspomnienia i legendy mówią jeszcze o tym źródle zarobkowania, które przez niemal dwa stulecia dawało chleb mieszkańcom Karpacza. Podczas, gdy zbieranie ziół i korzeni leczniczych oraz ich sprzedaż na nizinach stanowiły już w XVII w. specyficzny, a równocześnie niezwykle dochodowy sposób zarobkowania danych mieszkańców Karpacza, to przygotowanie leczniczych mikstur z ziół rozwinęło sie dopiero około roku 1700. Najbardziej znane przekazy na temat powstania cechu Laborantów przytaczają zarówno „Schlesische Ökonomische Nachrichten” z roku 1774, jak i „Schlesische Provinzialblätter” z roku 1797. Około tysiąc siedemsetnego roku dwóch medyków z Uniwersytetu w Pradze musiało uchodzić z powodu pojedynku, jaki stoczyli; schronienie znaleźli u zielarza o nazwisku Melchior Großmann. Przez czas trwania procesu ukrywali się tu, przybierając imiona Nicolaus i Salomon i - jak się później okazało - stali się największymi dobrodziejami swoich gospodarzy. Uciekinierzy wędrowali w bezludnych górach i dolinach, i szybko dostrzegli wszelkie bogactwo przyrody, którym obdarzone zostały te okolice. Dzięki studiom posiedli głęboką wiedzą botaniczną na temat natury i zastosowania najróżniejszych ziół i korzeni, tak więc w ukrytych zakątkach okolicy odkryli bogate źródło zarobku. Wkrótce bowiem swą wiedzę poczęli stosować praktycznie, przygotowując w prosty sposób sławne lekarstwa z zebranych ziół i korzeni. Te zaś trafiały - poprzez tzw. „korzenników” (Wurzelmänner) - na niziny, do „cierpiącej ludności”. Z upływem czasu sztuki przyrządzania mikstur leczniczych z korzeni i ziół nauczyli się od uciekinierów także ich gospodarze, a ich pracę poczęto nazywać „laboranctwem”. Z przekazów wynika, że pierwszymi uczniami Laborantów byli Melchior Großmann i Jonas Exner; nie wiadomo natomiast, jak długo w Karpaczu przebywali obaj prascy uciekinierzy. Jednak ich miejscowi przyjaciele szybko spostrzegli, jak dochody jest handel przygotowywanymi przez nich miksturami. Nie dziwi więc, że w obawie przed konkurencją pilnie strzegli tajemnic swojej sztuki, a „laboranctwo” uważali za rodzinne dobra dziedziczne. Ponieważ jednak z czasem rodziny rozrastały się, przez co wiedza tajemna mogła szybko stać się wiedzą ogólnie dostępną, Laboranci - za radą lekarza okręgowego z Jeleniej Góry Ludwiga - założyli zamknięty cech. Cech ów, jak wszelkie tego typu zrzeszenia, przyjmował uczniów, którzy po pięcioletnim okresie nauki musieli zdać egzamin przed Królewskim Collegio medico. Jednak tak wykształcony Laborant samodzielność otrzymywał dopiero po śmierci innego, starszego członka cechu, zajmując jedno z 30 miejsc, którą to liczbę gwarantował uznany w 1740 r. urzędowo statut cechu. Ponadto wymagane było państwowe pozwolenie na prowadzenie własnego laboratorium; dlatego też wystąpić musiał do odpowiedniego urzędu o „Concessio na wyrób laboratoryjny i sprzedaż medykamentów”, stanowiące równocześnie zezwolenie.
Kontrolę nad owymi „pół-aptekarzami” sprawowało Królewskie Collegium medicum, a w późniejszych latach - lekarz powiatowy. Co roku w towarzystwie aptekarza kontrolował szczegółowo zapasy Laborantów. Samo Collegium medico zaś szczegółowo ustalało, jakie medykamenty Laboranci mogli wytwarzać; początkowo było to 46 specyfików. Pod naciskiem aptekarzy, mocą Najwyższego Zarządzenia Rządowego z dnia 30 września 1843 r., liczbę preparatów ograniczono z 45 do 21. Wszelkie sprzedawane medykamenty opatrzone były etykietami z niezwykle samochwalczymi opisami. I tak napis na niezwykle popularnej „Herbacie na płuca i oczyszczenie krwi” głosił m. in.: „przynosi ulgę nie tylko dzięki pięknym ziołom, ale i działaniu specibus, a ze względu na efekty rekomendowany jest szczególnie przy melancholii, artretyzmie, chorobach płuc i dróg oddechowych oraz szkorbucie”.
Medykamenty wytwarzano z korzeni i ziół, które Laboranci kupowali u korzenników. Używali także substancji mineralnych, a nawet produktów importowanych zza granicy, których dostarczali im kowarscy kupcy lub wrocławscy drogerzyści; najczęstszą domieszkę stanowił sproszkowany róg jelenia.
Domostwa Laborantów nie różniły się z zewnątrz od innych chałup wiejskich; jednak ich wnętrze świadczyło o niezwykłym zajęciu właścicieli, było z reguły bardziej przestrzenne i wygodne i zdradzało ponadprzeciętne wykształcenie. Przed każdym z laboranckich domów znajdował się niewielki, zadbany ogródek, w którym bujnie rosły rzadkie okazy roślin górskich oraz inne zioła lecznicze: arcydzięgiel litwor, lubczyk ogrodowy, gorysz miarz, kozłek (zwany popularnie walerianą), wszewłoga górska czy oman. Na poddaszach i strychach zioła i korzenie suszyły się, by następnie spocząć w specjalnych ziołowych spiżarniach. Preparowanie ziół odbywało się w znajdujących się w podobnych do altan przybudówkach laboratoriach, w których stała aparatura do przygotowania wywarów, destylacji i filtrowania. Gotowe medykamenty przechowywano w izbie mieszkalnej: to tu w gęstych rzędach, na półkach i w kolorowo wymalowanych kredensach, stały szklane flakony, fiolki, słoiczki i buteleczki o przeróżnych kształtach i rozmiarach; puszki i zdobne pudełka - wszystkie drobiazgowo opisane.
Praca Laborantów była czysto mechaniczna: nie posiadając rozległej wiedzy chemicznej, „syntetyzowali” według odziedziczonych po przodkach formuł i przepisów. Mimo surowego zakazu wkraczali również na niwę zarezerwowaną dla lekarzy: ponieważ wytwarzali medykamenty, uważali, że mają prawo je również aplikować; także pacjenci byli zdania, że ten, kto lekarstwo wytwarza musi być mądrzejszy od tego, który je tylko przepisuje. Niewątpliwie wyróżniali się Laboranci pośród pozostałych mieszkańców wsi swoim ogólnym wykształceniem; dlatego też cieszyli się sporym szacunkiem. I choć sztukę swoją uprawiali, opierając się wyłącznie na praktycznym doświadczeniu, to przecież chętnie uczyli się tego, co mogłoby pomóc im w wykonywaniu swojego fachu. Głównie uczyli się łaciny, stąd ich znajomość fachowych nazw roślin i korzeni, a także wytwarzanych z nich medykamentów. Tak, łacinę z pewnością uważali za ważną część swojej sztuki, stąd przykładali się do jej nauki szczególnie, zatrudniając jako nauczycieli byłych teologów. Z szacunku dla uprawianej sztuki także uczniowie Laborantów musieli uczyć się łaciny, otrzymując od swoich mistrzów szczegółowe instrukcje w posługiwaniu się tym językiem. Zresztą Laboranci bardzo często korzystali ze znajomości łaciny, zaspokajając swoją niemałą próżność. Nazywali się więc „laborantami”, nie wytwarzali, lecz „laborowali”, swoje „liquores” i „aquas” pozyskiwali z „herba” i „radices”, a swoimi „speciebus” dostarczali wszelakiego „dolores”.
Na jarmarkach całego Śląska spotkań można było Laborantów, sprzedających swoje kropelki i proszki w ogólnie dostępnych kramach. Przy tym w taki sposób podzielili między sobą jarmarki, by przed śmiercią jednego - inny nie sprzedawał na tym samym targu swoich wyrobów. Na Śląsku spotkać ich można było na jarmarkach we Wrocławiu, Ząbkowicach Śl., Reichenbach, Świdnicy, Opolu, Nysie, Legnicy, Bolesławcu i na wielu innych. Ze względu na niską cenę medykamenty w rodzaju „Karpaczańskich Kropli”, „Herbaty na płuca i krwi oczyszczenie” znajdowały licznych klientów, dzięki czemu w krótkim czasie Laboranci osiągnęli znaczny dobrobyt. Ponieważ jednak właściciele konwencjonalnych aptek tracili przez „tych pigularzy i konowałów” zarobki, i to w poważnym stopniu, postanowili zdusić konkurencję. Z ich inicjatywy juz w 1809 r. zabroniono Laborantom sprzedaży obwoźnej medykamentów; od tego czasu wstęp mieli wyłącznie na jarmarki na Dolnym Śląsku. Później ograniczenia zaostrzono jeszcze bardziej i na mocy zarządzenia z 21 kwietnia 1819 r. wolno im było handlować wyłącznie na targach w tych miastach, w których swoją siedzibę miał lekarz powiatowy. Rządowe Zarządzenie z 30 września 1843 r. okazało się dla Laborantów gwoździem do trumny: zaprzestano wydawania nowych koncesji, a pozostałym jeszcze sześciu Laborantom koncesje miały zostać odebrane ze skutkiem natychmiastowym. Jednak po wstawiennictwie hrabiny von Reden z Bukowca (jakaż była to wspaniała, wielkoduszna kobieta, ta Friederike - przyp. tłum.) pozwolono tym sześciu jeszcze aktywnym Laborantom uprawiać swoją sztukę do śmierci.
W taki sposób epoka słynnego Cechu Laborantów dobiegła końca; nadszedł ów czas, gdy ten wspaniały kwiat karkonoskiej tradycji musiał zwiędnąć nieodwracalnie, po 150 latach niesienia pomocy niedomagającym ludziom. 28 marca 1884 r. zmarł ostatni z Laborantów, E. A. Zölfel, zabierając do grobu wszelką wiedzę laborancką; tak zwani „przeciętni mieszkańcy” szczerze opłakiwali jego śmierć.
Nie miejsce tu, by rozstrzygać, czy z medyczno-naukowego punktu widzenia działalność Laborantów była pożyteczna; pewne jest jednak, że Laboranci niewątpliwie w wielkim stopniu przyczynili się do sławy i rozwoju kulturowego Karpacza.


Polecam również wybornie napisany tekst o laborantach na blogu "baśń jak niedźwiedź". Warto też pogrzebać w sieci i znaleźć teksty Przemka Wiatera, który o Laborantach pisał sporo.

13.04.2011

(Nie-)Estetyka przedmieść...

Dumne hasło: "Dolny Śląsk ROZWIJA SIĘ szybciej. SKUTECZNIE!
w jeleniogórskim wydaniu skutecznie ZWINIĘTYM. To co? Ostatni gasi światło...???


"Nie chodzić! TEREN PRYWATNY!". Ja przebiegłem truchtem, byle nie łamać zakazów!

11.04.2011

Mistrzostwa w Kajakarstwie Górskim 2011

"AMP KAMIENNA" odbędą się w najbliższą sobotę (16.04.2011), w godzinach od 12:00 do około 17:00. Dzień wcześniej, w piątek, obejrzeć będzie można treningi i spływy próbne (w godzinach 12:00-18:00).

Zawody mają charakter zjazdu, co oznacza, że kajakarz ma do przepłynięcia na czas określony odcinek rzeki. Na rzece nie ma żadnych bramek, wybór drogi płynięcia zależy wyłącznie od kajakarza. Zawodnicy startują pojedynczo, co 2 minuty (poniżej ujścia Szklarki do Kamiennej) i mają do przepłynięcia ok. 800 metrowy odcinek rzeki (do okolic Hotelu "Las"). Na odcinku zawodów rzeka ma trudność WW III-IV
Najlepsi zawodnicy mierzą swe siły w finale. W zależności od stanu wody, jest on rozgrywany na odcinku wyższym (od Dworca PKS w Szklarskiej Porębie do Muzeum Energetyki), dużo trudniejszym, lub powtarzany jest odcinek eliminacyjny (w przypadku niskiego stanu wody).

Filmik z roku ubiegłego: 

Strona internetowa zawodów: http://amp.bystrze.org/


Aktualizacja:
Ponieważ na plakacie imprezy podane są inne daty, niż w harmonogramie na stronie organizatorów, pozwoliłem sobie wysłać prośbę o wyjaśnienie. Oto odpowiedź, jaką otrzymałem:
Witam,
Zawody rozgrywane są w sobotę 16.04. Tradycyjnie oficjalny termin
podajemy od soboty do niedzieli (16-17.04), gdyż po wieczornym
rozdaniu nagród i imprezie, większość uczestników śpi w schronisku
"Wojtek". W harmonogramie umieściliśmy również informację o atrakcji
dodatkowej, pokazie filmów kajakowych z Kajak Jamboree, który będzie
miał miejsce w piątek.
Pozdrawiam
Pani Dorocie serdecznie dziękuję za wyjaśnienia!

6.04.2011

U Carla o Monografii

"Będziesz? Po części oficjalnej jedziemy do mnie do domu!" -  tymi słowy kusił mnie kilka dni temu Przemek Wiater. "Monografia Szklarskiej Poręby" (vide tumiała wczoraj swoją oficjalną premierę w Domu Carla (i Gerharta) Hauptmanna w Szklarskiej Porębie. Dobra setka osób (głównie szklarskoporębian) zasiadła w sali vlastimilowej muzeum. A gdy swoją opowieść o powstawaniu monografii skończył Przemek, gdy uzupełnił ją Ivo - się zaczęło: "...bo ja tu mam zdjęcia z lat 60., być może by się przydały", "czy pisali Panowie o liceum, do którego chodziłam w latach sześćdziesiątych?", "dlaczego nie napisaliście o..." STOP! Zacytuję tu fragment "Wstępu": "Autorzy zdają sobie sprawę z niedociągnięć monografii, które po części są wynikiem braku, bądź znacznie utrudnionego dostępu do źródeł szerokiego spektrum dziejowego i tematycznego [...]". Pamiętajmy wszak, że przez 8 wieków istnienia miejscowości nazywanej dzisiaj "Szklarska Poręba" nikt nie podjął się dzieła systematyzacji jej dziejów w takiej formie, w jakiej uczynili to Autorzy. Owszem, zarówno "za Niemca", jak i "za Polaka" ukazywały się pomniejsze historyczne teksty okazjonalne, opisujące drobne, wybrane fragmenty z przeszłości Szklarskiej Poręby. Jednak przed Ivem i Przemkiem stanęło zadanie, które - jak sami przyznają - w narzuconych przez różne okoliczności warunkach okazało się o wiele trudniejsze, niż to sami zakładali. 
Dawno już dom, w którym tworzył Carl Hauptmann, w którym jego młodszy brat Gerhart napisał "Tkaczy", nie gościł tak zaangażowanej publiczności. Bo przecież to o Ich mieście, o ich "Małej Ojczyźnie" napisali autorzy "Monografii". I serce się raduje, i dusza, gdy widzi się, jak bardzo dzisiejsi Szklarskoporębianie angażują się w dzieje tego niezwykłego miejsca na Ziemi. 
Pozwolę sobie udokumentować wczorajsze spotkanie kilkoma zdjęciami. Niechaj w jakimś niewielkim stopniu będą one świadectwem tego, jak bardzo potrzebna jest wiaterowo-łaborewiczowa "Monografia".


Godzina 15:45, parking przed Muzeum
Godzina 16:30, parking przed Muzeum
Carla i Gerharta dom, od strony ogrodowej
Zgromadzenie jak najbardziej legalne
Gospodarz, Współautor... po prostu: Przemo (jakiego NIE znacie!)
Napisali, teraz się tłumaczą...
"Majce - i wszystkim najwspanialszym Naumowiczom" - zaprawdę godne to i sprawiedliwe
Maja - szklarsko-porębianka

4.04.2011

Sztolnie i kwiaty: piryt i krokusy

W kilkuosobowej kompanii wypuściliśmy się w zamgloną, choć parną, pierwszą sobotę kwietniową roku 2011 na zachodni skraj Wysokiego Grzbietu,  w rejon Zbójeckich Skał, sztolni kopalni pirytu, Zakrętu Śmierci na Drodze Sudeckiej i ku Rezerwatowi "Krokusy" na zboczach opadających spod Zakrętu ku Dolinie Małej Kamiennej.
Trasa spacerowa, ot, sobotnia wycieczka krajoznawcza na rozruszanie się przed sezonem wędrownym. I oto pierwsza ogromna niespodzianka spotkała nas we wspomnianych sztolniach, niespodzianka zimowa i piękna. Zresztą, niech przemówią zdjęcia. 


 

  





Czyż nie są wspaniałe te lodowe twory, niektóre żywcem przypominające postaci dawnych gwarków, a może ukochanych przez Przemysława Wiatera Walonów...? To właśnie on w swojej "walońskiej książce pisał:
Występujący na Czarnym Grzbiecie w Górach Izerskich piryt, odmiana polimorficzna siarczku żelaza, do złudzenia przypominał najszlachetniejszy z kruszców, przez co otrzymał dawne miano złota głupców. Odkrycia pokładów pirytu dokonali zapewne walońscy poszukiwacze złota, minerałów i kamieni szlachetnych z pobliskiej Starej Wsi Szklarskiej. 

Pierwsze udokumentowane informacje o wydobyciu większych ilości okruszcowanych pirytem hornfelsów z kopalni położonej na Wysokim Grzbiecie Izerskim, powyżej Zbójeckich Skał, pochodzą z 1530 r. Do lokalizacji kopalni przyczyniło się mineralogiczne rozpoznanie walońskie i niewielka odległość od osady, posiadającej dzięki dawnym hutom szkła przemysłowe tradycje. W 1545 r. projektowano budowę nowej kopalni, która powstała około 1550 r. W 1553 r. wzmiankowana jest witriolejnia wielkim nakładem kosztów właściciela założona – wytwórnia różnych kwasów, w tym głównie siarkowego, wytwarzanych z przerabianych miejscowych pirytów. Z końcem XVI w. w kopalni na zboczu Wysokiego Grzbietu zatrudnionych było 60 górników. Podczas wojny trzydziestoletniej kopalnia pirytu i witriolejnia przestają działać.
O wyrobiskach poczytać możemy chociażby tutaj:
Bez wątpienia jeden z najciekawszych reliktów górnictwa w Polsce! Obiekt znacznych rozmiarów, składających się z kilku wyrobisk, które kiedyś, podobnie jak wyżej opisana sztolnia, tworzyły jedną, dużą kopalnię pirytu. Ponieważ chodniki i komory wydobywcze drążono bardzo blisko powierzchni, doszło do sporego obrywu stropu w centralnej części kopalni. Najciekawszą częścią tego zespołu wyrobisk jest ogromna komora wydobywcza w zachodniej części: została wydrążona w potężnej żyle pirytonośnej. Jej układ przypomina wielką szczelinę długą na 40m, szeroką na 10m i wysoką na 9m przy wejściu, stopniowo wyklinowującą się do wysokości ok. 1,5m i szerokości 1m w partiach końcowych. Zachwycił nas skalny mostek pozostawiony przez górników w połowie komory, który miał zapobiec zaciskaniu się wyrobiska. Podobną rolę pełnią drewniane poziome stemple. Po lewej stronie od wejścia wykuto kilkumetrowej długości chodnik poszukiwawczy (1,0 x 1,5m). 
W sztolniach spędziliśmy sporo czasu, bo żal było żegnać się z nimi: za kilkanaście dni po lodowych tworach nie pozostanie nawet śladu, no, może kilka sporych kałuż na dnie wyrobiska...

A kwiaty? Cóż, po kolejnych kilkudziesięciu minutach łazęgi dotarliśmy z trudem do Rezerwatu. Krokusy - a i owszem - były, w ilości może 20 sztuk. Przynajmniej te, które zalśniły już kwiatami przepięknymi. Jednak rezerwat nie mógł przykryć wrażenia, jakie zrobiły na nas pirytowe sztolnie.


Więcej zdjęć z wycieczki na Picasie:
Sztolnie Wysoki Grzbiet

Flagi

free counters