16.05.2011

"Domy Pana", czyli historia reformacji i kontrreformacji na Dolnym Śląsku.

×
Zaczęło się od poniższego tekstu, znalezionego w fajnym skądinąd wydawnictwie pt. Kurier Dolnośląski:
Długie statyczne ujęcie. Łąka, kolejne plany, wieża kościoła, na skraju horyzontu mglista linia Karkonoszy. W oddali odgłosy wsi. Takim widokiem z Kromnowa, wsi u podnóża Gór Izerskich, zaczyna się najnowszy film berlińskiej dokumentalistki Ute Badury.To już jej drugi dolnośląski obraz. W 2004 roku „Śląski Dziki Zachód” o dawnych i dzisiejszych mieszkańcach sąsiadującego z Kromnowem Kopańca otrzymał polsko niemiecką nagrodę dziennikarską.„Domy Pana” to rzecz o dziejach kościołów protestanckich na Dolnym Śląsku. Współczesne zdjęcia uzupełniane są tu narracją o najważniejszych wydarzeniach z historii reformacji i kontrreformacji w tej części Europy. To także opowieść o dzisiejszym dniu dolnośląskich ewangelików.Film, którego premiera odbyła się we wrześniu br. w Goerlitz, opowiada o poewangelickich kościołach Dolnego Śląska. Kilka z nich nadal jest protestanckich, pozostałe z ocalałych są dziś katolickie. Należą do nich m.in. kościół Marii Magdaleny we Wrocławiu, gdzie reformacja miała swój początek, Kościół Pokoju w Świdnicy, jeleniogórski Kościół Łaski, czy fryderykański dom modlitwy w Kromnowie. O przeszłości i teraźniejszości Domów Pana opowiadają naoczni świadkowie, duchowni i specjaliści. Liczącemu blisko półtorej godziny dokumentowi, wydanemu także na DVD, towarzyszy obszerna broszura w opracowaniu Urlike Treziak i Ellen Roehner. To właśnie w ich domu w Kopańcu narodziły się pomysły zarówno na „Śląski Dziki Zachód”, jak i „Domy Pana”, najnowszy dokument Ute Badury.Bogato ilustrowana archiwalnymi rycinami, mapami i obrazami książeczka to przystępne kompendium wiedzy o początkach kościoła protestanckiego na Dolnym Śląsku. Duch odnowy zapoczątkowany przed blisko pięciuset laty przez Marcina Lutra doprowadził w efekcie do utworzenia dwóch nurtów religii chrześcijańskiej. Ocalałe kościoły wciąż pozostają dowodem wielkiej historii Śląska. Zarówno film, jak i towarzyszące mu wydawnictwo, pozwalają zrozumieć znaczenie tego zjawiska.Zdjęcia do filmu, których autorką jest sama Ute Badura, trwały dwa lata. Autorka odwiedziła zrujnowane kościoły w Karpnikach czy Mirsku, ale także świetnie zachowane kościoły w Jaworze, Świdnicy, Cieplicach i Jeleniej Górze. Materiału starczyłoby na cały serial. Niestety, do filmu nie weszły unikalne zdjęcia z przenosin Domu Modlitw z Rząśnika do pałacu w Łomnicy, służącego jako miejsce spotkań. Podobną rolę ma pełnić aktualnie remontowany kościół w Kromnowie, w którym powstanie dom kultury. Polską premierę autorka najchętniej widziałaby we Wrocławiu. Chciałaby także pokazać film mieszkańcom Kotliny Jeleniogórskiej. Niewykluczone, że filmem zainteresuje się również TV.
Zdanie podkreślone na czerwono było inspiracją do wpisu na Facebooku: "A może JCK, Muzeum Karkonoskie lub jakaś inna instytucja zorganizowałaby pokaz tego filmu? Wprawdzie za 20€ można kupić DVD (ponoć nawet w Pałacu Łomnica), ale przydałaby się dyskusja z ks. ks. Suchorabem i Pechem. Zapytam w stylu towarzysza Edwarda: 'Pomożecie? - No...!'"
Napisałem też krótkiego maila do naszego JCK-u: "Jest nowa sala (widowiskowa), może by tak zorganizować pokaz filmu o tytule jak w temacie? Link do przedsięwzięcia: http://www.interregionaler-kulturaustausch.de/Website/Fotos.html (niemiecki). Zaprosić panią autor (Ute Badura), księdza Suchoraba i księdza Pecha, zrobić dyskusję? Służę pomocą językową, jeśli miały być potrzebna. Wrzuciłem pomysł na Facebooka, zobaczymy, czy będzie odzew http://www.facebook.com/thory.rubezahl/posts/171904896198973?ref=notif&notif_t=share_comment - Pozdrawiam"
Teraz wynoszę się z sieci na 3 doby, będę pędził żywot nomada autokarowego z mikrofonem w ręku (autobusowa demokracja: kto ma mikrofon, ten ma władzę!). Do tematu powrócę, a tym czasem proszę o jakiś odzew: czy to gra warta świeczki, czy też jesteśmy (wraz z Jackiem Jaśko) jedynymi zainteresowanymi taką "imprezą"?

14.05.2011

Friederike "Fritze" von Reden: niezwykła kobieta w niezwykłym świata tego zakątku (część II)

.
(Zakończenie.  Część I ---> TUTAJ)
.
Z roku 1824 dowiadujemy się, że budowa nowego budynku szkolnego w Bukowcu była w dużej mierze jej dziełem, oraz że opiekowała się ogrodem przyszkolnym i uczyła dzieci ogrodnictwa. Wspomnieć należy również, że każdemu konfirmowanego dziecku dawała w prezencie drzewko wiśniowe, a każdej godnej szacunku młodej parze – gruszę, by w ten sposób popularyzować sadownictwo. „Tyle jest pracy i tyle wydatków, a tak niewiele dochodów”, skarżyła się. Jednak podziwu godna jest jej filozofia życiowa, którą wyraziła w następujący sposób: „Winniśmy dziękować Bogu, który każdemu z nas dał tyle pracy w swoim zawodzie! Jakże znosiłabym to życie, gdyby było inaczej? Z pewnością czasami jest to ponad siły i chciałabym móc więcej odpoczywać, i napawać się pięknem Bukowca. Tak jest jednak z pewnością lepiej dla mnie i z chęcią przeżywam także te dni, które mi się zupełnie nie podobają. Nie na tym polega nasz szczęście, że wszytko układa się tak, jak sobie tego życzymy, lecz, że wszystko jest tak, jak przeznaczyła nam to ręka opatrzności”. 
W październiku tego roku jej głębokie współczucie wzbudził pożar górniczego miasteczka Miedzianka; upamiętniając swojego męża zawsze żywo interesowała się losem górników; gdy w 1825 r. zmarł jej dotychczasowy zarządca gospodarczy, a ona nie zatrudniła na jego miejsce nikogo innego, jej interesy poczęły rozkwitać.
By zapobiec nędzy, którą przyniosła śnieżna i mroźna zima roku 1827, zorganizowała ponownie rozdział ziemniaków i mąki, sprzedawała też len po niskich cenach. W kwietniu musiała udać się do Cieplic na 18-dniowe kąpiele; ale również w tym czasie nie przestała działać. Zabrała ze sobą całą masę rachunków, tabel i omówień biblijnych do opracowania, zaglądała także od czasu do czasu do Bukowca, by przekonać się naocznie o postępach w rolnictwie.
Jej niwa działania stale się poszerzała. Gdy tylko dowiedziała się, że ewangelikom z Hermannsseifen (Heřmanovy Sejfy) koło Johannisbad (Janské Lázně) zabrakło środków na budowę szkoły, zorganizowała zbiórkę pieniędzy, a zebraną kwotę przekazała osobiście. Podobnie skutecznie zareagowała, gdy w 1829 r. umożliwiła utalentowanemu, ale ubogiemu rysownikowi Schwencke z Kowar studia na królewskiej Akademii Rysunku w Berlinie.
Latem tego samego roku ponownie musiała skorzystać z kuracji w Cieplicach, tym razem bez dobrych rezultatów. Cierpiała przez dłuższy czas, co jednak nie ograniczyło jej aktywności i gościnności. Nagłe oberwanie chmury w czerwcu spowodowało w ogrodach, na polach i łąkach szkody oszacowane na 1000 talarów; ona jednak nie załamywała rąk, lecz dziękowała Bogu za to, że żywioł oszczędził ludzi i zwierzęta. Kolejna sroga zima groziła rozprzestrzenieniem się nędzy; od króla uzyskała pomoc przy zakupie lnu i ziemniaków dla biednych mieszkańców górskich wsi. Handlarze żądali 15 fenigów, ona mogła sprzedawać za 9. Jakimi zasadami kierowała się w swoim działaniu wyjaśnia następujący fragment z jednego z jej listów: „Mimo najszczerszych chęci, nie możemy ustrzec wszystkich przed niedostatkiem, jednak musimy powstrzymać ich przed żebractwem; jest ono bowiem niczym toczący rak: raz popróbowawszy nieróbstwa, ciężko jest pozbyć się tego nawyku”. Gdy zaś dowiedziała się, że w powiecie kamiennogórskim chleb rozdawany jest za darmo, napisała: „A dlaczego nie za pół ceny? Poprzez uzyskaną połowę ceny przedłużyć można przecież czas, w którym pomoc taka będzie oferowana. Dawanie za darmo umniejsza wartość człowieka i czyni z niego pewien rodzaj żebraka; płacenie zaś za to, co niezbędne podnosi jego wartość, a przede wszystkim skłania do pracowitości, która chroni przed złem”. 
Dziwną sprawą hrabina zajęła się w roku 1830. Z dokumentów archiwalnych wiadomo było, że około roku 1680 jeden z prawnuków Marcina Lutra w Czechach przeszedł na katolicyzm. Przeprowadzone na zlecenie hrabiny badania wykazały, że daleki krewny tego renegata żył i był ubogim rymarzem w malutkiej wiosce Stöcken (Štoky) koło Deutschbrod (Německý Brod). Posiadał dokumenty fakt ów potwierdzające i był skłonny wychowywać swojego ośmioletniego syna Antona w wierze swojego praprzodka, Marcina Lutra. Hrabina nakazała przywiezienie chłopca do Bukowca, w czym pomogli jej ewangeliccy przyjaciele ze wsi Heřmanovy Sejfy. Podarowała mu nowe ubrania i przez jakiś czas pozostawiła przy sobie, by wreszcie wysłać go – a w jakiś czas później także jego brata Johannesa i ich trzy siostry – do ośrodka świętego Marcina w Erfurcie. 
Czerwcowy przyjazd króla i carycy rosyjskiej do Karpnik spowodował napływ wysoko urodzonych gości i liczne zaproszenia do rewizyt, przyniósł także królewskie zlecenie zdobycia dlań delikatnych tiuli lnianych na prezenty dla rosyjskich gości, dzięki czemu 8000 talarów trafiło poprzez jej ręce do ubogich tkaczy. 
Również w czerwcu udała się na kurację do Karlsbadu (Karlovy Vary). W drodze powrotnej w jednej z czeskich wsi zepsuł się powóz. Podczas, gdy pojazd naprawiano, hrabina trafiła do jednej z chat, gdzie nawiązała rozmowę z biedną, wielodzietną kobietą, która otwarcie przyznała, że jest zbyt uboga, by wysłać swojego syna Franzla na naukę zawodu. Ludzie ci, jak i sam Franzl niezmiernie przypadli hrabinie do gustu, tak więc zabrała chłopca do Bukowca i wyedukowała go tak, że mógł samodzielnie ruszyć w świat.
W 1831 roku niepokój wywołała nadciągająca z Polski epidemia cholery; z tego względu niezwłocznie otworzyła jadłodajnię, by wzmocnić osłabioną odporność niedożywionych mieszkańców pobliskich wsi. 
Z wielkim bólem przyjąć musiała wieść o śmierci dwóch zaprzyjaźnionych mężczyzn, vom Steina i Gneisenaua (Stein zmarł 29 czerwca 1831 r., a Gneisenau 24 sierpnia tego samego roku); rok ten przyniósł także wydarzenia radosne: dwukrotnie gościła u siebie następcę tronu pruskiego i – jak się wydaje – z tego czasu wzięło się owo niezwykłe powinowactwo duchowe, które trwało aż do jej śmierci. 
Wprawdzie dzięki świetnej opiece udało jej się wyjść z ciężkiej choroby, na którą zapadła jesienią i podjęła na nowo obowiązki, jednak do pełni zdrowia już nigdy nie powróciła. 
Ogromną radością zaś był fakt, że w 1832 r. król zakupił majątek w Mysłakowicach, co pozwalało mieć nadzieję na częstsze kontakty z rodziną królewską. Jej ulubienicą w owym okresie była Eliza Radziwiłł, której dobrze znaną historię miłosną śledziła z ogromnym współczuciem. 
W 1833 r. hrabina postanowiła na nowo zredagować Biblię Jeleniogórską. Wprawdzie ukazała się ona – z komentarzami pastora Ehrenfrieda Liebiga z Łomnicy – w 1756 r. w wydawnictwie Krahna w Jeleniej Górze, jednak znalazła tak niewielki oddźwięk, że wiele egzemplarzy przeznaczono na makulaturę. Ponieważ jednak odezwały się głosy domagające się nowego wydania, hrabina zajęła się tą sprawą ze zwykłą u niej energią i podjęła rozmowy z księgarzem Krahnem w Jeleniej Górze. Jednak realizacja tego pomysłu musiała się opóźnić, albowiem wydarzyło się coś, co całkowicie zawładnęło jej sercem i umysłem: przybycie Zillertalczyków. 
Już 17 sierpnia króla napisał do niej: „Kowary i ich najbliższe okolice wybrane zostały na tymczasową siedzibą emigrantów, pan nadprezydent von Merckel zajmuje się przygotowaniami do ich przyjęcia. Będzie chciał w tej sprawie zasięgnąć Pani rady, a Ja – będąc od dawna przekonanym o Pani wielkiej dobroci – pewien jestem, że zajmie się Pani prześladowanymi za wiarę przybyszami i wesprze Pani dzieło, które w równym stopniu wymaga uczucia, jak i religijności. Proszę więc przyjąć moje wstawiennictwo za nimi i liczyć na moją wdzięczność. Fryderyk Wilhelm”. 
Natychmiast stanęła na czele utworzonego na tę okazję Komitetu Powitalnego dla Tyrolczyków i rozpoczęła gorączkowe działania. Odbywające się codziennie w Bukowcu lub w Kowarach narady, rozdział mających przybyć braci w wierze, troska o ich cielesne i duchowe potrzeby, wreszcie definitywne ich osiedlenie, potyczki z Merckelem i niektórymi niezadowolonymi Zillertalczykami oraz inne sprawy z tym związane, zajęły ją bez reszty aż do roku 1839 i przyniosły jej takie oto słowa królewskiej wdzięczności: „Niech będzie Pani przekonana, droga hrabino, że z wielką wdzięcznością dostrzegam, iż zaufanie moje w Pani pokładane było w pełni uzasadnione, a oczekiwania moje spełniła Pani z ogromną rozwagą. Niechaj Bóg zechce to Pani wynagrodzić!”. 
W sierpniu 1839 r. po raz ostatni widziała się i rozmawiała z królem. Jego śmierć w dniu 7 czerwca 1840 r. przeżyła bardzo boleśnie; również Zillertalczycy głęboko odczuli tę stratę i zebrali się w łzach wokół „Matki”, by wspominać ich najwierniejszego sprzymierzeńca. Żałobę hrabiny rozjaśniały spotkania z nowym królem, Fryderykiem Wilhelmem IV, który w sierpniu 1840 r. przybył do Mysłakowic i odwiedził także Bukowiec. O tym spotkaniu tak pisała w swoich listach: „Było to wyborne spotkanie” – „O ile wcześniej drogi król był mi niczym syn, to teraz czuję większe oddanie, ufność i wyrozumiałość” – „Postanowiłam, że 15 października na królewskim biurku znajdzie się mój wyraz hołdu dla niego; nikt inny nie złoży mu bardziej wiernego”.
W tym czasie hrabina otrzymywała wielokrotnie oferty kupna dóbr w Bukowcu. Napisała o tym w 1841 r.: „Sama myśl o sprzedaży Bukowca wydaje mi się tak potworna, że nie mogę sobie wyobrazić, jak ktoś, kto mnie zna, choćby przez oka mgnienie mógł o tym pomyśleć. Czyż nie zauważa, że to tu stoi Opactwo, że każde drzewo, każdy krzew jest wspomnieniem lub pomnikiem miłości?”.
Gdy jesienią tego roku król ponownie przybył w Karkonosze, omówił z hrabiną swój zamiar wybudowania w Mysłakowicach szpitala; przekazał jej również 2000 talarów na nowe wydanie Biblii Jeleniogórskiej i 625 talarów na zakup płótna lnianego, którym obdarować chciał osoby mu towarzyszące. 
Tym pilniej rozpoczęto przygotowania do druku Biblii, jednak oto otrzymała hrabina od króla nowe zadanie. Kupiony przez niego w 1841 roku stary, norweski kościółek drewniany miał stanąć na Śląsku i służyć ewangelickim nabożeństwom. Hrabina, której zlecono znalezienie najodpowiedniejszego miejsca, w takich słowach zwracała się do króla: „Musi on stanąć powyżej Mysłakowic i służyć nabożeństwom dla wsi i bud Forst (Budniki), Wolfshau (Wilcza Poręba), Baberhäuser (Borowice), Brückenberg (Mostowa Góra, dzisiaj: Karpacz Górny)”. Jednocześnie zaproponowała wzniesie drewnianego domu w zbliżonym stylu dla pastora i nauczyciela. Król był zachwycony pomysłem i zadecydował, by osada złożona z kościoła, probostwa i szkoły nosiła nazwę Wang, natomiast sam kościół był pod wezwaniem Naszego Zbawiciela. Dwa dzwony, które ufundować chciał król, zawisnąć miały zgodnie z norweskim obyczajem (a także ze względu na to, że sam kościołek by ich nie pomieścił) w odrębnej, wolnostojącej wieży.
Pod koniec kwietnia 1842 r. drewniane elementy kościoła dotarły do Hohenzillerthal (obecnie kolonia domów tyrolskich pomiędzy Miłkowem a Sosnówką – przyp. tłum.), a 2 sierpnia król w towarzystwie hrabiny von Reden wmurował kamień węgielny pod jego budowę. Proboszczem mianował kandydata Werkenthina, który w późniejszych latach jako superintendent kierował diecezją jeleniogórską. Budowa ruszyła żwawo, przysparzała jednak hrabinie licznych zajęć oraz wymuszała intensywną korespondencję z królem, który decydował o najdrobniejszych szczegółach budowlanych; i tak na przykład zarządził, by plebania i szkoła zaimpregnowane zostały substancjami konserwującymi drewno i niepalnymi.
Wreszcie 28 lipca 1844 r., w przepiękną letnią niedzielę, po tym jak przez ręce hrabiny przeszedł niemal każdy element wykończenia kościoła, wszystkie rysunki i szkice, paramenty i naczynia liturgiczne, odbyło się uroczyste otwarcie świątyni, na którym zjawił się król wraz z małżonką i liczni inni czcigodni goście (w chwili wyjazdu pary królewskiej z Berlina były burmistrz stolicy Tschech oddał do króla strzały z pistoletu, nie trafiając go jednak, tak więc podróży nie odwołano).
W tym samym czasie rozpoczęto druk Biblii Jeleniogórskiej. W marcu 1842 r. hrabina otrzymała pierwsze arkusze, komentując to arcyważne wydarzenie takimi słowy: „Nie potrafię opisać, z jakim wzruszeniem i radością rozkładam te karty – efekt dziesięciu lat nadziei, pracy i próśb. Król nakazał rozdać ją wszystkim szkołom na Śląsku, a planuje nawet rozesłanie po jednym egzemplarzu do wszystkich szkół w królestwie, by całkowicie wyeliminować Biblię Dinterscha”. Ukończone dzieło biblijne ujrzała jednak dopiero w 1844 r.
Pomimo intensywnych zajęć i trudów, związanych z przybyciem Zilletralczyków, budową kościoła Wang i drukiem Biblii Jeleniogórskiej – obok stałych obowiązków związanych z prowadzeniem majątku – ciągle znajdowała jeszcze czas na działania na rzecz swoich poddanych.
Aby zapewnić ubogim wieśniakom godziwą pracę, urządziła latem 1843 r. wytwórnię rękawiczek. 19 dziewcząt znalazło pracę natychmiast, dalszych 21 zamierzano zatrudnić później. Nauką zawodu zajęła się kierowniczka szwalni, nad całością pieczę sprawowała sama hrabina. Dzisiaj (t. j. w roku 1913 – przyp. tłum.) po wytwórni nie pozostał jednak najmniejszy nawet ślad. Była też inicjatorką powstania ochronki dla służek, dla którego to pomysłu potrafiła zdobyć poparcie króla. 
Na prośbę hrabiny, której intencją było wspomożenie ubożejących gwałtownie w 1843 roku tkaczy, król zamówił dla pałacu w Mysłakowicach pościele o wartości 1800 talarów. Złożone przez króla oraz przez probostwo Wang zamówienie na meble pozwoliło jej wspomóc rzemieślników z różnych branż. W imieniu powstałego w Berlinie centralnego zrzeszenia, które dokonywało dużych zamówień na śląskie tkaniny lniane, podjęła się zadania wyposażenie okrętu wojennego we wszystkie niezbędne elementy z lnu; również król złożył na jej ręce zamówienie na koszul lnianych, które następnie przekazane zostały sołtysom różnych wsi z przeznaczeniem dla przewodników górskich i tragarzy. W maju 1844 r. hrabina zapłaciła za len 10.000 talarów, w czerwcu nadeszły kolejne zamówienia o wartości 15.000 talarów. 
Jej kolejnymi podopiecznymi stali się małżonkowie Werkenthin. Brała udział we wszystkich uroczystościach, odbywających się w kościele Wang, równocześnie zaopatrując niewielkie domostwo we wszelkie niezbędne produkty: warzywa, winogrona, owoce, wędliny i. t. p. „albowiem musza oni” – pisała – „zaopatrzyć się we wszystko na ten czas, gdy komunikacja z doliną jest niemożliwa”. Pastor z małżonką byli także częstymi gośćmi w Bukowcu, gdzie pani pastorowa pomagała w każdej kwestii, związanej z gospodarką, a Werkenthin organizował dla domowników budujące pogawędki. Troska hrabiny o pastora była tak wielka, że kupiła mu nawet osła, by mógł korzystac z niego podczas odwiedzin u obłożnie chorych.
Ciężka zima przełomu lat 1846/47 ponownie przysporzyła hrabinie zmartwień. By zapanować nad szerzącą się biedą, minister Rother zwiózł do Mysłakowic ryż, kasze i mąkę, które ta dzieliła pomiędzy potrzebujących, sprzedając po niezwykle zaniżonych cenach. „Mogę mieć nadzieję, że nikt nie głoduje”, napisała uszczęśliwiona, a wiosną własnoręcznie wybierała sadzeniaki w piwnicy, by móc liczyć na duże zbiory ziemniaków. 61 rodzin, które płaciły tylko czwartą część rynkowej ceny, zostało dzięki temu uszczęśliwionych.
Tego samego 1847 roku uległa poważnemu wypadkowi. 22 sierpnia w towarzystwie bliskich krewnych udała się na Wang, by wziąć udział w nabożeństwie. Po jego zakończeniu udała się do probostwa, by przywitać się z pastorem. Ponieważ jednak był on zajęty rozmowami z innymi wiernymi, którzy przychodzili do niego z różnymi sprawami, wróciła do kościoła, by pokazać krewnym podarowany przez siebie krucyfiks, dzieło snycerza Jacoba. Na stopniach ołtarza przewróciła się i złamała lewą rękę. Przeniesiono ją na plebanię, ona jednak zachowała spokój i zimną krew, mówiąc: „Upadłam wprawdzie, ale pod krzyżem i przy ołtarzu Pana. Już on wie, czemu miało to służyć”. Jednak lekarz zjawił się dopiero po kilku godzinach. Po opatrzeniu mogła powrócić do Bukowca, ale dopiero we wrześniu starsza już, 73-letnia dama mogła odważyć się na opuszczenie murów pałacu, siedząc wszakże w wózku inwalidzkim. 
Perturbacje roku 1848, które dało się odczuć także w Kotlinie Jeleniogórskiej, zmusiły cierpiącą jeszcze hrabinę do opuszczenia Bukowca. 21 marca wyjechała do krewnych do Jänkendorf na Łużycach, skąd wróciła dopiero w lipcu – załamana i w złym samopoczuciu. Jej zły stan zdrowia zaowocował uderzeniami gorączki, tak więc kolejna zima stała się trudna do zniesienia. Wiosną 1849 r. doszła nieco do siebie, a latem rekonwalescencja postępowała tak błyskawicznie, że we wrześniu mogła wziąć udział w obchodach stulecia kościoła ewangelickiego w Bukowcu. Również w kolejnych latach nie ustawała w działaniach charytatywnych, jednak siły życiowe z wolna ją opuszczały. Zimą 1852/53 roku miewała gwałtowne napady całkowitego wyczerpania i zawroty głowy. Gdy jednak poczuła się nieco lepiej – pisała lub dyktowała; udała się także z wycieczką do ukochanych Mysłakowic, gdzie z przykrością musiała stwierdzić, że ten czy ów z tyrolskich przyjaciół odszedł na zawsze (w styczniu 1853 roku zmarł również przywódca Tyrolczyków, Johannes Fleidl). Nie mogła jednak juz bywać w kościele, więc słuchała kazań i przyjmowała sakrament komunii świętej w domu. 
W sierpniu 1853 r. dane jej było przeżyć wielką radość, gdy jej zmarłemu mężowi postawiono w Königshütte (Chorzów) pomnik w uznaniu jego zasług dla śląskiego górnictwa i hutnictwa. Jego autorem był Theodor Erdmann Kalide, syn inspektora hutniczego Kalide w Königshütte i syn chrzestny hrabiego Redena. Król, który wziął udział w uroczystości odsłonięcia pomnika, przyjechał stamtąd prosto do wdowy, by zdać jej relację z tego wydarzenia, co niezmiernie ją uradowało i wzruszyło. Było to jej ostatnie spotkanie z koronowanym przyjacielem. 14 maja 1854 roku, dwa dni po swoich 80. urodzinach, łagodnie zasnęła na wieki, a 19 maja odbył się jej pochówek w Opactwie, u boku męża.
Dwa lata później Fryderyk Wilhelm IV nakazał wzniesienie wspomnianego na wstępie pomnika, którego inskrypcja stanowi krótki życiorys tej tak niezwykle zasłużonej dla Karkonoszy kobiety. W inskrypcji czytamy: 
„Johanna Juliane Friederike hrabina von Reden, urodzona baronowa von Riedesel zu Eisenach, wdowa od 1815 r. po ministrze państwowym hrabim von Reden, urodzona w Wolfenbüttel 12 maja 1774 r., zmarła w Bukowcu 14 maja 1854 r.

Wierna i skromna uczennica Boga, swojego Zbawiciela, wierna w każdym szczególe, wytrwała w przeciwnościach losu, zawsze pozostająca sobą wobec wielkich i małych, matka ubogich, źródło dobrych rad i pomocy, była opoką domu pomocy w Szklarskiej porębie, opiekunką osiedlonych tu, wypędzonych z ojczyzny za wierność Ewangelii Zillertalczyków. W 1815 r. wraz z małżonkiem założyła Towarzystwo Biblijne na Śląsku i przewodniczyła mu aż do swojej śmierci; uratowała Biblię Jeleniogórską przed całkowitym zapomnieniem, propagując ją; uchroniła prastary kościół z Wangu w Norwegii przed zniszczeniem, za jej radą stanął on tutaj, stanowiąc kościół parafialny dla mieszkańców. W 1848 r., w wieku 74 lat, zmuszona do ucieczki przed tymi, którzy winni byli jej wdzięczność za dobroczynność cielesną i duchową; odpłaciła im podwójną miłością; nawróciła liczne serca, będąc dla gór i doliny lśniącym światłem wiary ewangelickiej.

Pan spełnił wszelkie przeznaczone dla niej obietnice: walki i smutku oraz zwycięstwa i zbawienia, danego tym, którzy Go kochają.

Król Fryderyk Wilhelm IV, od zarania tego stulecia obdarzony przyjaźnią tej Niezapomnianej, nakazał wznieść ten pomnik w nieustającej miłości, uznaniu i wdzięczności, w roku 1856”.
Prawa autorskie do tłumaczenia (©krkonos) na warunkach Creative Commons BY-SA 3.0

13.05.2011

Friederike "Fritze" von Reden: niezwykła kobieta w niezwykłym świata tego zakątku (część I)

Wprawdzie na moim starym blogu pisałem już o tej niezwykłych talentów i niezwykłego charakteru kobiecie, a tutaj - o małżeństwie von Redenów (piórem pani Anety Augustyn), ale o dobrych ludziach nigdy dość. Może zresztą to tylko moje osobiste zauroczenie tą postacią, którego ani Czytelnicy, ani historycy nie podzielają? Cóż, de gustibus non est disputandum: ja pozostanę wierny swoim wyborom...
Tym razem więc - w oparciu o tekst Heinricha Schuberta, który ukazał się w "Wandererze im Riesengbirge" nr 1 z roku 1913 - zamieszczam inną piękną opowieść o Fryderyce, niekwestionowanej pani na Bukowcu i Kostrzycy. Tekst to wielce długaśny, więc pozwalam sobie podzielić go na dwie części. 


Kto choć raz był na wyniesieniu, na którym stoi kościół Wang, budynek szkoły i probostwa, nie mógł nie zauważyć stojącego przy zachodniej skarpie podworca kościelnego pomnika, składającego się ze wspartego na dwóch kolumnach frontonu, marmurowej płyty z inskrypcją i płaskorzeźbionego medalionu. Poniższe wersy poświęcone będą tej niezwykłej, nietuzinkowej osobie, której ów pomnik w roku 1856 postanowił postawić w tym pięknym miejscu sam król pruski Fryderyk Wilhelm IV. 

12 maja 1744 r. w Wolfenbüttel w rodzinie brunszwickiego pułkownika Friedricha Adolfa Riedesela, barona zu Eisenbach, którego małżonką od 1762 r. była Friederike von Massow, na świat przyszła druga córka, której na chrzcie nadano imiona Johanna Juliane Friederike, którą jednak najbliżsi nazywali pieszczotliwie Fritze. Gdy w 1776 r. wojska brunszwickie wspierające Anglików wyruszyły do Ameryki, udział w ekspedycji wziął również Riedesel; w 1777 r. dołączyła do niego jego małżonka z trojgiem dzieci. Dopiero w 1783 r. – wraz z niemieckimi oddziałami – cała rodzina powróciła na krótko do Wolfenbüttel, by wkrótce przenieść się do Brunszwiku. 
Kolejne, spokojne lata poświęcone zostały nauce i wykształceniu córek, w Niedzielę Palmową roku 1788 Friederike została konfirmowana. W tym samym roku jednak książę Brunszwiku zawarł traktat o wzajemnej pomocy z stadhouderem (namiestnikiem) Niderlandów, wskutek czego Riedesel – teraz już w stopniu generała – wyruszył z oddziałem pomocniczym do Maastricht. Również i tym razem towarzyszyła mu rodzina, a Fritze kontynuowała naukę, pobierając lekcje rysunku i muzyki. Kolejna podróż do Holandii w roku 1790 wniosła bardzo dużo w rozwój niezwykle uzdolnionej Friederike. Zimę przełomu 1792 i 1793 r. cała rodzina spędziła w Berlinie; tu Friederike poznała Wyższego Starostę Górniczego (Berghauptmann), hrabiego Friedricha Wilhelma von Reden. Nastąpiło to w domu jej wuja, ministra von Massowa, podczas balu maskowego z okazji jego urodzin. Niemal dziewiętnastoletnia Fritze wystąpiła przebrana za kwiaciareczkę, i to z nią jedyną zatańczył von Reden, co było niezwykłym wyróżnieniem. 
W owym czasie von Reden był już właścicielem majątku Buchwald (Bukowiec) w Górach Olbrzymich, gdzie stworzył wzorcowe gospodarstwo rolne oraz – wzorując się na angielskich tradycjach – założył przewspaniały park krajobrazowy. Z wielkim wyczuciem piękna adaptował malowniczy krajobraz wokół Bukowca, dokonywała nasadzeń, przecinek, wznosił altany i romantyczne miejsca wypoczynku i z biegiem czasu wykreował niemal doskonałe założenie parkowe. A przecież było to dzieło, którym zajmował się wyłącznie w wolnych chwilach; o wiele istotniejszą niwą, na której działał od 1779 r. było śląskie górnictwo i hutnictwo. Był osobą niezwykle przyjazną ludziom, łączyła go przyjaźń z hrabią Heinrichem Reußem XXXVIII-Stonsdorf (Staniszów), bratem hrabiego Heinricha XXXXIV Reuße-Trebschen (Górne Łużyce), którego żoną w 1792 r. została starsza siostra Friederiki, Augusta. Rodzinne koligacje rodów Riedesel i Reuß sprawiły, że we wrześniu 1797 r. ci pierwsi zjawili się w Staniszowie, przywożąc ze sobą dzieci i służbę, i pozostali tam przez kilka tygodni. To tu von Reden ponownie spotkał Fritze, o której nigdy nie zapomniał, a 13 września cała rodzina Riedeselów zagościła w jego pałacu. Reden nie omieszkał okazać jej wyraźnego zainteresowania, ona natomiast niezwykle żywiołowo wyrażała swój zachwyt wspaniałym parkiem krajobrazowym. 
W 1798 r. spotkali się ponownie w Berlinie, a rok później w Brunszwiku. Jednak von Reden ciągle nie miał odwagi, by uzewnętrznić swoje uczucia wobec Friederike.
Po śmierci generała Riedesela w 1800 r. wdowa zamieszkała w apartamencie w Berlinie przy Leipziger Straße, vis a vis swojego zięcia Reußa. Wkrótce zjawił się tu także von Reden, jednak w lutym 1801 r. Fritze tak pisała na jego temat: „Ukrywał swoje uczucia, okazując mi wyłącznie przyjaźń, którą już wówczas szczerze sobie ceniłam”. Rozumiałam go, ale mogłam tylko milczeć. Głęboko ukrywałam swoje zauroczenie nim, jego wielkością, dobrocią. Nie wolno mi było zrozumieć tysięcy rzucanych mimochodem, wielce czułych półsłówek, które przecież zauważałam. Rozstaliśmy się, czując ogromną bliskość, a równocześnie będąc ciągle jeszcze tak daleko od celu”. 
Wypada tu nadmienić, że w tym samym czasie w domu Reußa gościli często książęta rodziny królewskiej, następca tronu (późniejszy Fryderyk Wilhelm IV) i książę Wilhelm (późniejszy cesarz Wilhelm I). Swoim niezwykle ciepłym charakterem Friederike zdobyła nieomal serce następcy tronu, a jego uczucie do niej przetrwało aż do jej śmierci.
Wreszcie w kwietniu 1802 r. von Reden wyznał Fritze listownie swoje uczucia, wyrażając jednocześnie swoje obawy przed związkiem młodziutkiej przecież kobiety z 50-letnim, nie całkiem już zdrowym mężczyzną. Fritze ze zwykłą jej powagą rozważyła propozycję małżeńską, zasięgnęła rady najbliższych i 2 maja ofiarowała mu swoje radosne „tak”.
W listach do krewnych i przyjaciół opisywała swoją niepohamowaną radość ze związku z człowiekiem, „który wolał być nieszczęśliwy i samotny, niż ryzykować, że mógłby unieszczęśliwić mnie”. Trudno nie zacytować tu dosłownie kilku fragmentów z jej listów: „Czuję to i stanowczo twierdzę, że hrabia Reden jest dla mnie jedynym człowiekiem, w którym widzę wiernego przyjaciela i mentora; jest moim najwyższym szczęściem”. – „Jest stary, jest schorowany, a przecież właśnie to nakłada na mnie najsłodszy obowiązek i pozwala mi być dla niego kimś, kogo potrzebuje. Oby swoim oddanie udało mi się zachować tak doskonałą istotę, oby przyjaciele jego dziękowali mi za jego obecność!”. – „Hrabia Reden zasługuje na całą moją miłość; a wiem, czuję to, że nigdy nie będę w stanie odwzajemnić uczucia w takim samym stopniu, w jakim on obdarza nim mnie. Mam nadzieję, że potrafię uczynić go szczęśliwym, że Bóg spełni moje prośby i przywróci mu zdrowie – a wówczas nie będzie na świecie osoby bardziej szczęśliwej ode mnie” - „Człowiek to wspaniały, stworzony po to, by być szczęśliwym. Daj Boże, by wiecznie był ze mną i przeze mnie! Nie sądzę, by możliwa była miłość większa od tej, która on mnie obdarza”. 
Również Reden pisał w liście z 21 maja do zarządcy majątku Bukowiec: „Z pewnością zdziwi pana wiadomość, że oto przywiozę mu drugą panią; o wiele młodszą, piękniejszą i ukochaną, niźli jest pan sobie w stanie wyobrazić – dość, że jest to kobieta tak dobra, przyjazna i rozumna, jak wszyscy ludzie szlachetni, jak wy wszyscy jesteście i właśnie taka, na jaką wspaniali poddani w Bukowcu i Kostrzycy zasłużyli”.
9 sierpnia 1802 r. w Trebschen Fritze została szczęśliwą małżonką von Redena, a 14 sierpnia młoda para przybyła do Bukowca, gdzie poddani, którzy swojego pana nieomal ubóstwiali, przygotowali liczne niespodzianki: parady, przemowy, muzykę, iluminację etc. Wieczorem 15 sierpnia swój hołd złożyło 300 górników, członków Bractwa Gwareckiego w Kupferberg (Miedzianka), przybywając z górniczą muzyką i lampami górniczymi. 
20 sierpnia małżonkowie wybrali się na Śnieżkę, a 25 Fritze napisała: „Reden jest dla mnie ideałem małżonka. Ileż ludzi uszczęśliwił tutaj, ileż dobra uczynił, jak sumiennie prowadzi swoje interesy! Dola mnie jest niczym drugi ojciec, przyjaciel, opiekun – słowem: dumna jestem i szczęśliwa, że jestem żoną takiego człowieka!”.
We wrześniu wyruszyli w podróż po górniczych rejonach Śląska: od Wałbrzycha po Górny Śląsk; wszędzie witani byli niezwykle uroczyście, a Fritze pisała: „Małżonek mój kochany jest przez wszystkich niczym ojciec; gdy się pojawia – otaczają go łzy wdzięczności i radości”. 
W maju 1803 r. von Reden otrzymał stanowisko ministra, co wiązało się z koniecznością przeprowadzki do Berlina; do Bukowca małżonkowie przyjeżdżać mogli jedynie latem na kilka miesięcy. Gdy przybyli tu latem roku 1804, Reden przygotował swojej małżonce niezwykłą niespodziankę: nowy pawilon, wzniesiony w tym miejscu parku, z którego rozciąga się najpiękniejszy widok na Karkonosze. Wzorowany był na architekturze greckich świątyń, na frontowym szczycie zaś nosił napis: „Coniugi dulcissimae. F. W. Comes Reden. 1804”. Pawilon ów stał się wkrótce ulubionym zakątkiem hrabiny. 
Latem 1806 roku zdecydowali się na dłuższy pobyt w Bukowcu, a pośród licznych gości, którzy jak zawsze przybyli w odwiedziny, znalazł się również minister vom Stein, bliski i serdeczny przyjaciel von Redena. Wkrótce jednak wybuchła straszliwa wojna z Francją, a armia pruska została zniszczona jednym uderzeniem. Reden musiał wrócić do Berlina, gdzie spędził całą zimę i część lata 1807 r., wykonując liczne obowiązki służbowe, groziła mu nawet deportacja do Francji. Jego małżonka poświęciła się organizacji i nadzorowi kwaterunku dla żołnierzy francuskich oraz pomocy ubogim i cierpiącym. Dopiero po pokoju w Tylży, w sierpniu, mogli przyjechać do Bukowca, gdzie zastała ich wieść iście hiobowa. Zwolnieni zostali wszyscy ministrowie, także von Reden, co jego małżonka odczuła jako rażącą niesprawiedliwość. 12 września zanotowała: „Cóż za człowiek, cóż za umysł! Ja i wszyscy, którzy go otaczają padliby przed nim na kolana – i TEGO człowieka spotyka taki despekt; a wraz z nim 6000 gwarków, którym był niczym ojciec, dbający o ich szczęście; i to dlatego, że nie można mu zapłacić, nie dbając o to, że taki człowiek służyłby także nie bacząc na pieniądze, albowiem i dotychczas kierował się głównie honorem i poczuciem przydatności i dobroczynności! Bogu jedynemu dziękuję, że nie złożył – jak wielu innych – dymisji, lecz został zdymisjonowany”.  W innym miejscu zauważa: „Straciliśmy 9000 talarów, jednak przy przemyślanych oszczędnościach będziemy mieli ciągle jeszcze dosyć, by przyjmować naszych przyjaciół, czynić dobro i żyć skromnie”. 
W maju 1808 roku, roku wyjątkowej drożyzny, pisała: „Nadeszły złe czasy, drożyzna jest niebywała. Ludzie tracą nadzieję – ale tak być nie musi; Bóg i tym razem nam pomoże, zlituje się nad ubogimi mieszkańcami górskich okolic, którzy cierpią dotkliwą nędzę”. Za słowami szły czyny: pomagała gdzie i jak tylko mogła.
W grudniu 1808 r. na banicję przez Napoleona skazany został minister vom Stein; 6 stycznia 1809 r. opuścił więc Berlin i przez Żagań, Bolesławiec i Lwówek Śląski udał się do Bukowca, szukając schronienia u swoich przyjaciół , rodziny von Reden. Przybył niespodziewanie 9 stycznia i przyjęty został ciepło i serdecznie. Jednak nawet tutaj nie był bezpieczny, albowiem w Jeleniej Górze stacjonował francuski garnizon, a na skutek rozesłanego za nim listu gończego, zostałby prędzej czy później rozpoznany. Znany był ponadto ze swoich wcześniejszych odwiedzin w Bukowcu, więc hrabia von Reden zebrał swój cały personel, wystąpił u boku vom Steina i zwrócił się z apelem, by jego wierni słudzy nie okazali się zdrajcami jego samego i jego najlepszego przyjaciela. 
W tym czasie małżonka ministra vom Stein przesłała do Bukowca paszport umożliwiający mu przekroczenie granicy austriackiej, błagając, by jak najszybciej wyjechał z kraju. Stary przyjaciel rodziny von Reden gotów był podzielić los Steina. Von Reden towarzyszył im, przebranym w łachmany, 13 stycznia w podróży saniami aż do Przełęczy Kowarskiej, uprzednio odrzucając prośbę swej małżonki, by mogła im towarzyszyć. Ona jednak nie mogła zgodzić się, by jej ukochany małżonek samotnie narażał się na takie niebezpieczeństwo. U mieszkającego w pobliżu pałacu bukowieckiego młynarza, wiernego i godnego zaufania człowieka, wypożyczyła jednokonne sanie i ubrana w futro, z chustą zasłaniającą twarz, wyruszyła ich śladem, w towarzystwie syna owego młynarza. Sanie męża dogoniła dopiero tuż przed granicą. Von Reden – choć zmartwiony – nie krył radości, gdy ujrzał małżonkę, a Stein pogratulował jej niezwykłej odwagi. Znanemu również za południową granicą von Redenowi udało się przekazać przyjaciół w dobre ręce, poczym już nie niepokojony powrócił wraz z żoną do Bukowca. Stein dostał się przez Trutnov do Pragi, skąd dwa razy w tygodniu słał do Bukowca listy, opisując swoje losy. „Korespondencja z nim była prawdziwą przyjemnością”, zanotowała hrabina. 
W owym czasie nastąpiło znaczne pogorszenie stanu zdrowia von Redena. Jego dolegliwości płucne wymagały zastosowania kuracji z użyciem serwatki z koziego mleka. Nadto nałożone, rujnujące kontrybucje i przymusowe dostawy do zajętych przez Francuzów miast pochłaniały wszystkie dochody; i choć spadły one z 21.000 talarów do zaledwie 8.000 – małżonkowie żyli w szczęściu niemniejszym, niż dotychczas. Hrabina pilnie uczyła się angielskiego i botaniki, sumiennie troszczyła się o hodowlę bydła, uprawy warzyw i owoców i wszelkie pozostały sprawy związane z rolnictwem. Próbowała zakładać plantacje tytoniowe, by poprawić sytuację bytową mieszkańców podgórskich okolic. Gdy 24 maja 1810 r. Kostrzycę nawiedziło niezwykle gwałtowne oberwanie chmury, powodując ogromne zniszczenia, zanotowała w pamiętniku: „Pocieszaliśmy, pomagaliśmy gdzie to było tylko możliwe, znajdując w tym zapomnienie o własnych stratach i zniszczeniach. W obliczu poczucia rezygnacji u ludzi nie wolno pozwolić sobie na próżne skargi”.
Latem roku 1811 poczęła wytwarzać syrop z kukurydzy i dyni, ale także z buraków pastewnych, i to on przynosił największe zyski.  W 1812 r. próbowała sprowadzić w Karkonosze paszowe trawy łąkowe ze Szwajcarii, kupując ich nasiona w Zurychu. Odnosząc się do owych zajęć pisała do siostry: „Jakież to szczęście, że los związał nas z życiem na wsi, gdzie możemy działać i realizować własne koncepcje, gdzie nasz gust pozostaje niewyszukany i niewymagający, nasze działania zmierzają wyłącznie ku rzeczom potrzebnym i niezbędnym”. W majątku Bukowiec codziennie pracowało ponad 40 osób. „Szczęśliwy ów, który poddanych swych potrafi zatrzymać i chronić przed nędzą”, pisała uradowana hrabina.
Wiosną 1812 roku hrabia gwałtownie podupadł na zdrowiu, co stało się przyczyną nowych, bardzo poważnych zgryzot. Dopiero latem nastąpiła poprawa, a w październiku rozpoczął kurację kąpielową w specjalnie sprowadzanej wodzie z cieplickiego uzdrowiska. O godzinie 8 rano przywożoną ją do Bukowca, mając ciągle jeszcze 26° była ledwie o 2 stopnie Celsjusza chłodniejsza, niż u źródeł.
Wreszcie nadszedł rok 1813, którego wydarzenia śledzili Reden wraz z małżonką z troską, nadzieją, wdzięcznością, wreszcie z radością. Jednak stan zdrowia hrabiego był zmienny, szczególnie nocami dolegliwości nasilały się nieznośnie. Ciągle jeszcze jednak pieczołowicie dbał on o swoich poddanych. Gdy w 1814 r. w Berlinie powstało Główne Towarzystwo Biblijne (Preußische Hauptbibelgesellschaft), zajął się aktywnie upowszechnianiem Pisma Świętego w Bukowcu i Kostrzycy oraz w innych miejscowościach podkarkonoskich , a także położonych dalej, zaś w 19 czerwca 1815 r. ufundował Towarzystwo Biblijne w Bukowcu (Buchwalder Bibelgesellschaft), które prowadzi działalność do dziś (tekst powstał w 1913 r. – przyp. tłum.). Było to jego ostatnie znaczące dzieło; 3 lipca tego samego roku zmarł i został pochowany w Opactwie na terenie założenia parkowego.
I tak, choć dla hrabiny skończył się okres troski i zmartwień o zdrowie ukochanego męża, to przecież skończył się także dla niej ów czas szczęśliwości na Ziemi. Jej serce krwawiło, daremnie szukała pocieszenia. Jako dziedziczka Bukowca starała się kontynuować wspaniałe dzieło Zmarłego zgodnie z jego intencją. Wnikliwie troszczyła się o każdy rodzaj działalności rolnej, o uprawy polowe i ogrodnicze; lecz jej listy i dzienniki pełne są głęboko odczuwanego bólu po utracie wielkiego szczęścia. Jedynie nadzieja na ponowne złączenie się z ukochanym w przyszłości dodawała jej sił. 
Mimo nieurodzaju z roku 1816 i dwukrotnej utraty stad baranów, które dotknęła zaraza, nieprzerwanie dbała o górników z Wałbrzycha i Tarnowskich Gór i agronomów oraz poddanych w Bukowcu; zakupiła zbóż za 1800 talarów, by zapobiec głodowi w kolejnym roku. Gdy nastał szczególnie trudny rok 1817, a głód zaglądał w oczy niemal wszystkim mieszkańcom podgórskich miejscowości, hrabina pospieszyła z pomocą. Stworzyła jadłodajnię, w której rozdawała zupy Rumforda (Benjamin Thompson hrabia Rumford opracował recepturę taniej i pożywnej potrawy dla ubogich, którą nazwano "zupą Rumforda". W skład zupy wchodziły kasza jęczmienna, groch, ziemniaki, kwaśne piwo i sól do smaku – przyp. tłum.), sprzedawała również ubogim chleb po obniżonych cenach. 
W tym czasie majątek i pałac w sąsiednich Mysłakowicach nabył marszałek polowy Gneisenau, a kilka lat później książę pruski Wilhelm, brat króla Fryderyka Wilhelma III kupił Karpniki, a książę Radziwiłł – Ciszycę koło Kowar. Szybko nawiązały się kontakty towarzyskie, a z czasem przyjaźnie pomiędzy nowymi mieszkańcami Kotliny a hrabiną von Reden. 
Z ogromnym żarem kontynuowała ostatnie dzieło swojego zmarłego małżonka, pracę w Towarzystwie Biblijnym, które przeżywało wspaniały rozkwit. W zorganizowanych w 1817 r. uroczystych obchodach Dnia Reformacji wzięła czynny udział, nie szczędząc ani środków, ani sił; uczniowie szkoły bukowieckiej otrzymywali co roku na Boże Narodzenie lub na Nowy Rok, a także w rocznicę urodzin hrabiego i jej samej cenne prezenty i dostatnie jadło. Pewnego razu zakupiła w Cieplicach za 38 talarów buty, by rozdać je biedniejszym uczniom szkoły w Bukowcu. 
Jej dom zawsze był pełen gości. Przyjeżdżali krewni i przyjaciele, pośród nich minister vom Stein, a jesienią 1818 r. sam następca tronu z bratem Wilhelmem, którzy odbywali podróż w Karkonosze i odwiedzili hrabinę jako „najdroższą przyjaciółkę z lat młodzieńczych”.  Gdy latem 1819 r. liczba gości jeszcze się zwiększyła, napisała: „Często dom nie może pomieścić wszystkich; jednak wszystko się udaje i musi udawać”. A kilka zdań później czytamy: „Chcę widzieć świat szczęśliwy i wesoły, żyjąc jednocześnie z dala od niego. Nie ma dla mnie już miejsca pośród tych radosnych ludzi”. Gdy więc jej ból stawał się nieznośny, oddalała się dyskretnie i w Opactwie odnajdowała swój spokój i ukojenie. W 1818 r. Opactwo za zgodą ministerstwa uznane zostało na dziedziczne miejsce pochówku. 
W 1820 r. zajęła się losem ubogich przędzarzy z Bukowca, wykorzystywanych przez chciwych kupców przędzy. W tym celu poczęła skupować len w ilościach hurtowych, zlecała wytwarzanie przędzy za godziwe wynagrodzenie, a następnie sprzedawała przędzę również w ilościach hurtowych. Przy tej różnorodności i wielości zajęć była także rozważną i roztropną panią domu. Ubój zwierząt i wyrób wędlin następował według jej szczegółowych instrukcji, a wytwarzane w majątku kiełbasy cieszyły się sporą lokalną sławą. 
Wiosną 1821 r. przez dłuższy czas przebywała u krewnych w Jänkendorf na Łużycach i w Niesky spotkała się z biskupem Reichelem, który przez 33 lata prowadził działalność misyjną w Ameryce Północnej. Jej wyniesiona z domu rodzinnego głęboka religijność otrzymała wskutek tego spotkania wymiar „pietetyczny”. Zainteresowała się misjami w krajach pogańskich, przekazując na ich cel 500 talarów. W marcu 1822 r. wprowadziła zwyczaj wieczornych rozważań biblijnych, w których udział brali wszyscy domownicy; co niespodziewanie poskutkowało oskarżeniem wysuniętym przez jej własnego pastora Scholza o organizowanie nielegalnych nabożeństw. Odwołała się jednak do superintendenta, który osobiście brał udział w jednym z takich spotkań i nie widział przeciwwskazań, by je kontynuować.
Pośród licznych zajęć, związanych z rolnictwem, pielęgnacją ogrodu botanicznego, strzyżeniem owiec znajdowała czas na działania charytatywne. Ludowa poetka-amatorka i tkaczka Johanna Juliane Schubert z Würgsdorf (Wierzchosławice) koło Bolkowa żyła w niezwykle trudnych warunkach, mieszkając w rozpadającej się chatynce. By ulżyć jej sytuacji hrabina wydała w 1823 r. niewielki tomik jej wierszy, który sprzedawany był w prenumeracie. Przedsięwzięcie powiodło się, przerastając wszelkie oczekiwania: nakład 400 egzemplarzy rozszedł się błyskawicznie, wpłynęło także mnóstwo darów. Pośród subskrybentów znaleźli się również król i książęta rodu królewskiego. 
(ciąg dalszy nastąpi)

Prawa autorskie do tłumaczenia (©krkonos) na warunkach Creative Commons BY-SA 3.0 

5.05.2011

Will-Erich Peuckert o Antoniuszu Walończyku

Poświętowaliśmy, wystawy pogańskie odwiedziliśmy, na Orlu flagę na maszt symbolicznie wciągnęliśmy - więc czas najwyższy powrócić do przeciekawego Wanderera im Riesengebirge, rok 1929, zeszyt 8, poświęconego Walonom i legendom z nimi związanym. Tym razem na "warsztat" translatorski wziąłem tekst Willa-Ericha Peukerta, zatytułowany: "Antonius der Wale". Autor był człowiekiem niezwykle głęboko dotkniętym syndromem zwanym: "Miłość do Gór Olbrzymich i Gór Izerskich". To zresztą przebija niemal z każdego zdania, jakie o tych wyjątkowych okolicach pisał, a napisał ich ogromną liczbę. Zdań, oczywiście.
Niniejszy tekst traktuje jednak o legendzie walońskiej w sposób niemal naukowy. I jest niejako odpowiedzią na wstępniak z tego samego numeru "Wanderera", którego treść pozwoliłem sobie przetłumaczyć kilka dni temu. Życzę więc przyjemnej lektury!
Antonius Walończyk - piórem Willa-Ericha Peuckerta

Badacze Paracelsusa z wielką estymą odnotowali istnienie rękopisu znajdującego się w wiedeńskiej Bibliotece Narodowej (Ms. 11295 = Med. 229), a zatytułowanego: Varia chemica, item indicia fodinarum et thesaurorum qui condoti sunt in Styria, Carinthia, Torioli Archieposcopatu Salizburgnsi etc. Na stronie 15 owego manuskryptu umieszczono (według Sudhoffa – [Karl Suhoff, Veruch einer Kritik der Echtheit der paracelsischen Schriften; 1899 r. 2, str. 696 i nast.]) „spis szlachetnych kamieni, a także srebra i złota. Oraz kopalni srebra i złota. Tak, jak spisał to doktor Theophrastus”. Co w istocie lista ta zawiera, niechaj zilustruje następujący przykład: „1. W dolinie rzeki Ens, licząc od kamienia [stojącego] pod [grzbietem] Grimming przy starej kopalni rudy, tam znajdziesz dobry turkus oraz karneol, a także dobry, złotawy markasyt pośród innych kamieni. – 2. Nadto pod Ridlem nad Weißbach (Białym Strumieniem), gdy się podchodzi - po prawej ręce, żyła się znajduje dobrego złota – 3. Nadto występuje złota żyła podłużna oraz znaleźć można zieloną rudę przy drodze. Podążaj w górę, a napotkasz krzyż w kamieniu wykuty, a dalej pod górę znajdziesz płaski kamień, w którym również krzyż jest wykuty, a opodal po prawicy leży w ziemi złotonośna ruda, o krok dalej; żyła ma trzy palce grubości, a centnar daje szesnaście łutów złota...”. 

Tak więc mówimy tu o przewodniku Walonów. Doskonale je znamy z gór naszych: „Na Polanie Izerskiej w Górach Olbrzymich (grzbiet pomiędzy Zamkiem Wieczornym a Zadnią Kopą) [proszę pamiętać, że gdy powstawały Księgi Walońskie, nie istniał geograficzny podział na Karkonosze i Góry Izerskie, a Górami Olbrzymimi zwano całość, ciągnącą się od Okraju po Świeradów Zdrój – przyp. tłum.] znajdziesz na ziemi moc ziaren całkiem granatowych kamieni szlachetnych, dobrą rudę czystego złota i srebra i najróżniejszych kosztowności... Pół mili poniżej znajduje się zamek opustoszały, a na jednym z kamieni wykuto postać człowieka, który dwoma palcami wskazuje na krzyż [wykuty] na innym kamieniu. Opodal Mohnstein [właśc.: Mannstein, czyli ów kamień z wykutą figurą człowieka, Kamień Mężczyzny – przyp. tłum.], w kierunku, w którym wskazuje wyciągniętą ręką, tam winieneś szukać. Z opuszczonego zamku wypływa strumień, podążaj wzdłuż niego, a znajdziesz złota wypłukanego co niemiara” [w: Will-Erich Peuckert: Schlesische Sagen, 1924 r., str. 284]. Jak widać – teksty niczym się nie różnią. Oba wskazują drogę do skarbów, opisują miejsca i znaki. Jeśli chodzi o manuskrypt wiedeński, rzekomo napisany został przez Paracelsusa. Wprawdzie ów szwajcarski lekarz i alchemik kręcił się po górach i sztolniach; wprawdzie odwiedzał i te okolice, o których mowa, jednak i styl, całe brzmienie tekstu świadczy o tym, ze nie on był jego autorem. Autorstwo tego tekstu jedynie mu przypisano, jemu – człowiekowi sławnemu. 

Rzeczy takie nader często się zdarzały. Boć przecież nie tylko Paracelsusowi przypisywano ojcostwo osieroconych tekstów: to właśnie w przypadku Ksiąg Walońskich podejrzewano o ich autorstwo licznych innych sławnych ludzi. Należy do nich z pewnością Antoniusz Medici. Jemu bowiem, wenecjaninowi i właścicielowi kopalń, który w roku 1410 przebywał we Wrocławiu, a około 1429 r. przeniósł się do Krakowa, przypisywano autorstwo „Breslauer Walenwegweiser” (Wrocławski Drogowskaz Waloński). Oczywiście – jak się wkrótce okaże – całkowicie niesłusznie. Zresztą owo „przypisanie” nastąpiło dopiero w czasach bardziej współczesnych; wcześniej mówiono po prostu o „Antoniuszu Walończyku”; że jednak nie mógł być tym wrocławianiniem, którego mamy na myśli – pokazuje proste wnioskowanie. Około roku 1436 ów wagabunda i zarządca kopalni krakowskich został nędzarzem. Już Wutke [w: Konrad Wutke, Schlesiens Bergbau und Hüttenwesen; 1900 r. w: Codex diplomaticus Silesiae, 20, str. 87] był zdania, że fakt ten stoi w sprzeczności z pewnym zdaniem, zawartym w Księdze Walońskiej: „wenn ich Anthonius Wale von den gnoden gotis genugk haben an slossirn und an dorffern und darf seyn do nymme holen” [i gdy ja, Antoniusz Walończyk z Bożej łaski wielość pałaców i wsi posiadał będę i nie będę mógł (dóbr tych) zabrać]. Jednak usiłuje  Wutke ostatnie zdanie „und darf seyn do nymme holen” łączyć z tym, że ów Antoniusz Medici po 1439 r. wygnany został z Wrocławia i jakoby nigdy więcej nie mógł wrócić na Śląsk. Jednak owo „darf” użyte jest w sensie „bedürfen” [mieć potrzebę, potrzebować – przyp. tłum.]: Antoniusz ma już wystarczająco wiele pałaców i wsi i nie potrzebuje stamtąd niczego więcej. Wynika to jednoznacznie z kontekstu. A w związku z tym odniesienie do Antoniusa Medici, wprzódy bogacza, a następnie nędzarza, jest niesłuszne. Ów Antoniusz Walijczyk od Księgi Walońskiej nie ma nic wspólnego z wrocławskim banitą. Zresztą nigdy nie używa takiego nazwiska, zwąc się stale Antoniuszem Walończykiem. I wreszcie: ów Antoniusz opowiada o pewnym drzewie „skarb spod którego ja, Antoniusz Walijczyk, wykopałem i zatrzymałem, a może się z niego setka takich, jak wy, wyżywić”. Zubożały wędrowiec wrocławski z pewnością chciałby mieć wiedzę o takim skarbie. Z pewnością wydobyłby go i uniknął skazania na wygnanie. 

Tak więc nici z wrocławskiego Antoniusa Medici. Nie mógł być owym Walonem, co usilnie sugerowano. Nie sądzę nawet, by wydawca Księgi Walońskiej miał zamiar łączyć go z Antoniuszem Walonem. Tłukł mu się pewnie po głowie jakiś bardzo sławny i niezmiernie bogaty właściciel ziem i dóbr wszelakich. Kto wie – może nawet jakiś Medici; ale z pewnością nie ów wrocławski włóczykij, lecz raczej członek legendarnie bogatego rodu z Florencji. To samo uczynił ów Austriak, który autorstwo swej księgi przypisać chciał Paracelsusowi. Argumentem przesądzającym o tym, że autorem tzw. wrocławskiej Księgi Walońskiej jest Antonius Medici z Wrocławia miał być fakt, że ten – jako znawca górnictwa – niewątpliwie odwiedził śląskie góry i badał występowanie w nich rud. Księga Walońska zawiera bowiem opis Zamku Wieczornego i jego skarbów. Oczywistym zdawał się więc romantyczny pomysł, że oto Antonius bogactwo swoje zawdzięczał skarbom znalezionym w pobliskich śląskich górach lun też, że po swoim finansowym upadku tam właśnie poszukiwał nowego złota. 

Jakkolwiek piękna i pociągająca to idea – przeczy ona faktom zawartym w źródłach. Kto bowiem uważnie studiował będzie wrocławską Księgę Walońską, zauważy że nie jest to jednorodny opis, lecz że ktoś połączył w tym dziele pięć samodzielnych i niepowiązanych ze sobą tekstów. Oto mamy na początku: „Das ist eyn register op der Meysen grund”. Następnie: „Sequitur aliud certissimum registrum”, po którym następuje kolejny, równoprawny rejestr (rejestr można spokojnie przetłumaczyć słowem „spis”, opierając się na tekście z Wiednia). Potem: „Item eyn andir register, daz do gut ist czu der Obentrotis borgk“. A więc nowa, niezależna trzecia część; a jej niezależność wynika choćby ze słów „item eyn andir” [jeszcze inny – przyp. tłum.]. Jest to słynny spisany przewodnik do Zamku Wieczornego, który tak wielu osobom służył za wzór. Następnie czwarta część: „Item von gutin seyffin und von ebentewre wil ich dir gegenheyte vormeldin”. I wreszczie piąta: „Item yn obir Slesia zage ich dir, do vinistu gesten und ebintewr vil”. 

Wrocławska Księga Walońska zawiera, co zaznaczyć trzeba na wstępie, pięć oddzielnych „drogowskazów“. Z owych pięciu Antoniusz Walon wymieniany jest tylko w pierwszej. Pozostałe cztery części nie wspominają tego imienia i nazwiska. To z kolei świadczy, że wyłącznie ten przewodnik, który wspomina o Meisengrund koło Zittau [Míšeňský důl koło Żytawy – przyp. tłum.], jest autorstwa Antoniusza, a przewodnik po Zamku Wieczornym w najmniejszym stopniu nie wskazuje na jego autorstwo. 

Na czyje więc wskazuje? W innym miejscu postaram się udowodnić tezę, że Księgi Walońskie są księgami rejestrowymi lub kopalnianymi wolnych gwarków wędrownych. I wydaje się, że odnosi się to także do powyższego. Pewien gwarek wędrował powyżej Szklarskiej Poręby, wzdłuż Bielenia, ku Widłom i pod Zamkiem wieczornym, poszukując szlachetnych kamieni i złota. I to z jego zapiskami mamy do czynienia. Poważę się na domniemanie – czyste domniemanie wszakże! – skąd ów górnik pochodził. O ile mi wiadomo, w rejestrze tym nazwa „Abendburg” (Zamek Wieczorny) pada po raz pierwszy około 1460 r., a mianowicie w jego tytule; w samej jego treści mowa jest wyłącznie o zamczysku, czy zamku. Nazwa sama w sobie jest niezwykle dziwaczna. Skąd się wzięła? Nie istnieje żadne lokalne zjawisko – jak choćby w przypadku Mittagsteine [Kamienie Południowej Pory Dnia, zwane dzisiaj Słonecznikiem – przyp. tłum.] dla nadania takiej właśnie nazwy. Bo z pewnością nie stąd, że w dniu św. Jana można było z jeleniogórskiego Hausbergu [Wzgórze Krzywoustego – przyp. tłum.] dostrzec pobłyskujący w słońcu Zamek Wieczorny [tak właśnie było z formacją skalną Słonecznika – przyp. tłum.]. Jest to tylko próba objaśnienia tej nazwy.  Jednak sięgając do walońskich legend z Gór Harzu, natkniemy się na Morgenbrodstal [w: Heinrich Pröhle: Unterharzische Sagen, 1856 r., str. 127 i nast.], w innej wersji: Morgenrotstal [obie nazwy odnoszą się do wschodzącego słońca i oznaczają w tłumaczeniu „Dolinę Czerwonej Jutrzenki” – przyp. tłum.]. I niewykluczone jest przecież, że – czy to przez podobieństwo obu krajobrazów, czy z innych powodów, albowiem zarówno przy (Wieczornym) Zamku, jak i w Dolinie Czerwonej Jutrzenki ukryte są skarby i wykute znaki walońskie – a więc, że jakiś pochodzący z Gór Harzu górnik nazwał ów zamek „Abendrotburg” [Zamek Purpury Zmierzchu – przyp. tłum.]. Nazwa ta upowszechniła się z pism walońskich. Jest to – jak już wspomniałem – wyłącznie domniemanie, chociaż bardzo chciałem je tu wyrazić, bo brzmi ono dla mnie niezwykle kusząco w całym tej nazwy kontekście.

Zaś próba odpowiedzi na pytanie, w jakim okresie umiejscowić należy wrocławską Księgę Walońską, a więc i niniejsze podsumowanie (ja skłaniam się do okolic 1460 r.), zaprowadziłaby na za daleko. W tej kwestii, jak i w innych pochodnych, wypada odesłać do obszernego opracowania, które ukaże się zimą w „Mitteilungen der schlesischen Gesellschaft für Volkskunde”.

No i - jak zwykle na koniec - drogowskazy:
Przemek Wiater w portalu Góry Izerskie
Gildia Przewodników Sudeckich im. Willa-Ericha Peuckerta


3.05.2011

Nowość w kalendarzu: Zi-Maj

Sypnęło potężnie w całej Kotlinie, ba - na całym Dolnym Śląsku. Moc kłopotów ten trzeciomajowy śnieg przyniósł, ale także niezwykłość widoków. Kilka z nich zamieszczam, o wiele piękniejsze znajdziecie na Facebooku, chociażby w albumie Wiedźmy Fotograficznej, Majki. Zi-Majówka ma potrwać jeszcze jeden dzień, dzisiejsza noc przyniesie mróz niewielki, tak do -6°C (w Kotlinie). Od czwartku państwo pogodynkowi zapowiadają powolny powrót wiosny...









Aktualizacja:
Wypada dorzucić jeszcze zdjęcia ze środowego spaceru porannego, bo aura i okolica zachwycające się zrobiły:






Po południu zi-majówka poczęła odpuszczać, spadł deszcz, pochmurało się. W nocy pewnie jeszcze lekko przymrozi, ale od jutra ma wrócić wiosna o parametrach w miarę normatywnych...

Piotr "Poganin" Syposz u Carla Hauptmanna

Piotrek Syposz to postać wielce niecodzienna... chociaż nie: jego niezwykłość, tę artystyczną oraz tę osobowościową, dostrzega się najpewniej tylko poza jego "matecznikiem", poza Kopańcem. Albowiem w owej artystycznej, tak innej od innych wiosce, ta niecodzienność Piotra staje się normalnością, kanonem, zwyczajnością. I tak oto 1 i 2 maja Kopaniec zagościł w Muzeum - Domu Carla i Gerharta Hauptmannów, zawładnął jego duszą (o, tak - ten dom ma duszę, rogatą wielce!), a przybyłych na otwarcia (dwa) wystawy Piotra porwał w świat mitów, legend i sztuki. Mówił Piotr w swoim komentarzu do wystawy o "swoim" pogaństwie, którego w żadnej mierze nie stawia w opozycji do chrześcijaństwa, a które przecież całymi garściami czerpało i czerpie z obyczajów, obrządków i symboliki idolatrii. Mówił o ścisłych związkach wierzeń politeistycznych z Matką Naturą, z przemijaniem pór roku, ze znojem ciężkiej pracy na roli i trudem rękodzielnictwa. A później - wraz z przyjaciółmi kopanieckimi: Leszkiem Różańskim i Jarkiem Szczyżowskim - zagrali muzykę piękną, rzewną, rzec by można: na pogańską nutę. A w sąsiedniej sali, na stole ogrodowym Carla Hauptmanna rozstawiono jadło przaśne, a pyszne niebywale: kaszę jaglaną na słodko, smalec własnoręcznie topiony przez innego z Wielkich, Przemka Wiatera, ogórki ukiszone, wielce koprowe, chleb pełnoziarnisty. Bogdanki polewały trójniaki miodosytne, a dla amatorów znalazło się przepyszne ciemne piwo izerskie. 
Pośród obrazów Hofmana, Wislicenusa, Nickischa, pod czujnym okiem szklarskoporębiańskiego Herr Duktura (Carla Hauptmanna) i jego młodszego brata Gerharta toczyły się żywe rozmowy, rozbrzmiewał szczery śmiech, a delikatne światło łojówek tańczyło po zakamarkach tej Mekki artystycznej. Kilka zdjęć, które zamieszczam, to tylko zimna ilustracja tego, czego obiektywem szklanym uchwycić nie można. Bo trzeba było być...!

Swarożyca, znana także pod źle kojarzącą się nazwą swastyki



Dzik
Demon w fasoli (Jaś Fasola?)
Piotr Syposz i Bożka Danielska - pierwsze otwarcie
Przy suto zastawionym stole
Smakowitości palcolizane
Iza i Bożka oraz dwóch Przystojniaków Kopanych... z Kopańca
Leszek Różański, bard, poeta, nowelista, fotografik
Winfried oraz czarny kot, wcale nie pogański
Rübezahl - symbol Muzeum Karkonoskiego, jakże ładnie wpisujący się w tematykę wystawy 
Piotr Muzyczny

"Mam grać...?"

Jaro opowiada o górskich kryształach


Bogdanki, nasze dusze dobre, nasze kwiatuszki... (Magda i Agata)


Jeśli komuś mało: wystawa czynna jest do 29 maja. A więcej zdjęć i informacji znajdą Państwo tutaj:

Flagi

free counters