W "Jelonce" ukazał się artykuł na temat współpracy Tadeusza Stecia z aparatem bezpieczeństwa PRL. Kilka wyimków pozwolę sobie zamieścić na tej stronie, całość dostępna TUTAJ.
[...] Pierwsze zobowiązanie do dostarczania informacji podpisał w czasach stalinizmu, w roku 1952, ale później – po odwilży w 1956 roku – odżegnał się od współpracy. Lecz – jak wynika z materiałów – w 1956 roku na podstawie informacji dostarczonych przez Stecia aresztowano trzy osoby, które chciały uciec z Polski [...].
[...] przewodnik – choć odmówił „podjęcia współpracy”, jednak zgadzał się na rozmowy. Funkcjonariusze zdawali sobie sprawę, że ich – jak go określali „kontakt obywatelski” – zna wiele ciekawych danych, które mogłyby się im przydać w pracy operacyjnej. Steć też przyznał w rozmowie z esbekiem, że nie jest wrogiem socjalizmu, tylko czasami ma na dane sprawy „własne zdanie” [...].
[...] Zapisy w aktach Stecia zachowanych w IPN kończą się na roku 1970. Mateusz J. Hartwich (autor artykułu w "Sudetach", na podstawie którego TEJO wydumał sobie cytowany tekst) podkreśla, że nie sposób jednoznacznie określić Tadeusza Stecia jako agenta, bo jego współpraca wykluczała donoszenie na innych i podyktowana była raczej presją i szantażem obyczajowym. Z drugiej strony trudno uwierzyć, że nie było więcej teczek sporządzonych na temat przewodnika, który działał czynnie niemal do samej śmierci w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach w styczniu 1993 roku [...].
Jak dla mnie - nihil novi. Pozwolę sobie tym razem na bardzo osobistą dygresję, czego na tym blogu staram się raczej nie czynić. Nie, nie dlatego, że miałem na to jakieś "papiery" (o, przepraszam, obecnie nazywa się to "teczki"), lecz z tego względu, że sam swoją - jakże skromną w porównaniu do Mistrza Stecia - "karierę" pilota wycieczek zagranicznych i przewodnika rozpoczynałem około roku 1985-86. Kurs Pilotów Wycieczek odbywał się w hotelu "Vera" w Warszawie, organizowany był przez ówczesnego monopolistę "Orbis". Z racji nie najgorszej znajomości języka niemieckiego po pozytywnym zdaniu egzaminu końcowego wyłuskany zostałem przez Biuro Polowań (mieszczące się wówczas w tzw. INTRACO I przy ul Stawki 2 w Warszawie) i zatrudniony jako "obsługiwacz" imprez myśliwskich, co sprowadzało się do roli tłumacza w leśniczówkach (szybko przyswoiłem sobie gwarę myśliwską niemiecką i polską), picia nieziemskich ilości alkoholu i jeżdżenia do z reguły bardzo oddalonych PEWEX-ów po zaopatrzenie. Moim obowiązkiem było również zameldowanie myśliwego na pobyt czasowy w urzędzie gminnym (a może powiatowym?) i "doglądanie", by wszystko było w jak najlepszym porządku - obojętnie, co miałoby to znaczyć. Po każdym polowaniu zobowiązany byłem składać pisemny raport z przebiegu imprezy, który w dwóch egzemplarzach lądował u odpowiedniej referentki w Biurze Polowań. Jeden z egzemplarzy (podpisany oczywiście moim imieniem i nazwiskiem) wędrował dalej, do pokoju tzw. "sekcji". Podobne raporty składali organizatorzy polowania z ramienia Nadleśnictwa (miałem przyjemność czytania niektórych z nich, ale to inna bajka), w których ocenie poddawany był pilot, czyli w tym wypadku ja. Również te raporty trafiały do rąk Służby Bezpieczeństwa.
Po moim "awansie" na pilota wycieczek autokarowych, a następnie na etatowego pilota BZTP (Biura Zagranicznych Turystyki Przyjazdowej) PP ORBIS moja "współpraca" z SB nie ograniczała się jedynie do pisania raportów. W każdym hotelu ORBIS-u rezydowali bowiem (wcale nie smutni) panowie w stopniach oficerskich, którzy niejednokrotnie odwiedzali mnie późną nocą w moim pokoju hotelowym. Z rozmów niewiele wynikało: oni wiedzieli wszystko o moich czynach zabronionych (na przykład handel walutą), ja wiedziałem, jaki jest właściwy cel wizyty. Kończyły się one często bardzo późną i obficie zakrapianą kolacją, zamawianą u obsługi pokojowej. Kilka razy esbecy mnie postraszyli odpowiedzialnością karną za zabronione ówczesnym prawem działania (różne handelki, także przy udziale kelnerów i taksówkarzy, nie tylko twardą walutą), ale dyskretnie przekazane dobra w postaci kilku banknotów z napisem Deutsche Mark sprawę załatwiały.
Po kilku latach znalazłem się w BTM "Juventur", na zlecenie którego prowadziłem wycieczki młodzieży z RFN spod znaku ewangelickiej "Akcji Pokuty - Znaków Pokoju". To była praca o wiele przyjemniejsza, choć związana z dużo większą dawką emocji: tygodniowe pobyty na terenie byłych niemieckich obozów koncentracyjnych, na rzecz których młodzi Niemcy świadczyli prace pomocnicze, z noclegami na przykład w Międzynarodowym Domu Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu mocno poruszały.
W pamiętnym 1989 r., jakoś późną wiosną, zostałem zaproszony na rozmowę z kapitanem SB. Spotkaliśmy się w kawiarni o nazwie bodaj "Hawana", na pierwszym piętrze DH "Merkury" w Warszawie, przy ul. Słowackiego. Esbek rozpoczął od przedstawienia mi listy moich wykroczeń (oczywiście, że w dalszym ciągu handlowałem walutą, a dzięki "układom" w słynnym sklepie winiarskim "Amfora" w Warszawie - także ruskimi szampanami, ale również wszelkim innym dobrem, które upłynnić można było za twarde marki), następnie kazał podpisać zobowiązanie utrzymania odbywającej się rozmowy w tajemnicy (nic więcej na tej karce nie było) i zaproponował kolejne spotkania. Co ciekawe, najbardziej interesowały go nie wycieczki, jakie prowadzę, ale panujące w Juventurze układy. Na moją sugestię, że raczej nie jestem nimi zainteresowany, stwierdził że w związku z tym najpewniej nie będę miał możliwości kontynuowania pracy jako pilot wycieczek zagranicznych. Kazał zastanowić się nad moją decyzją i obiecał, że zadzwoni w ciągu najbliższego miesiąca. Nadał mi też - co mnie najbardziej rozbawiło - "pseudonim operacyjny": oto będę dla Służby Bezpieczeństwa "Juliuszem"...!
Zaraz potem nastał czerwiec, wybory i "przewrót" polityczny, esbek nie zadzwonił, ja w dalszym ciągu prowadziłem grupy Akcji Pokuty, a także coraz częściej zwykłe turystyczne wycieczki autokarowe z Niemiec Zachodnich, albowiem Juventur rozszerzył swoją działalność, krusząc dotychczasowy monopol ORBIS-u. No, a potem życie potoczyło się całkiem inaczej, na wiele lat rozstałem się z turystyką... Żadnych kontaktów z bywszą i obecną służbą bezpieczeństwa już nie miałem (no, może poza piciem wódy z byłym esbekiem w "Staropolskiej", ale to lata 2008-2009).
Piszę o tym przede wszystkim dlatego, że od moich kolegów z całej Polski, zajmujących się w podobnym okresie pilotowaniem wycieczek, wiem, że i im nie układało się inaczej: sprawozdania z przebiegu imprezy turystycznej były normą, spotkania z esbecją w hotelach i poza nimi - na porządku dziennym. Dzisiaj wiem również, ilu i którzy kelnerzy, recepcjoniści z hoteli Orbisu, taksówkarze, portierzy etc. byli na tzw. pasku SB. Takie to czasy były - a przecież mówię tu o schyłkowym okresie realnego socjalizmu w Polsce.
Cóż więc dziwnego w tym, że Tadeusz Steć zarejestrowany został w okresie stalinowskim, a następnie gomułkowskim jako "kontakt obywatelski" (swoją drogą pierwszy raz słyszę takie określenie...)? To były istotnie czasy rządów bezpieki, a esbecja miała na niego poważnego haka: jego homoseksualizm. Tym samym hakiem posłużył się wspominany w artykule radny PiS-u, Mróz, gdy przeciwstawił się nadaniu imienia Stecia jednej z jeleniogórskich uliczek. Widać metody te same...
Ja nie pretenduję do takich zaszczytów - bo i po co niby, w jakim celu i za co? Jestem jednak głęboko przekonany, że niezależnie od upodobań seksualnych, domniemanych czy faktycznych kontaktów z UB/SB, pan Tadeusz Steć z racji swoich niepodważalnych i ogromnych zasług w dziedzinie turystyki Karkonoszy, Gór Izerskich i całych Sudetów zasłużył na to, by honorować Go w naszym mieście, a nie szukać na niego haków. Szkoda, że wielu zaślepieńców politycznych sądzi inaczej.
Na wpis natknąłem się przypadkowo - bardzo ciekawy. Mnie na szczęście Almatur i Orbis ominęły szerokim łukiem; studiowałem jedną z rzadkich filologii w jednym z uniwersyteckich miast i generalnie mieliśmy monopol na obsługę pozaorbisowskich wizyt z tego kraju w mieście (studenckie, naukowe, kościelne itp) więc bezpieczniki interesowały się nami umiarkowanie, co nie znaczy, że nie szukali kontaktu. Na szczęście jeden z byłych wykładowców zakładu poszedł pracować do SB i po starej znajomości byliśmy kryci... Tyle, że tu nie chodziło o walutę a głównie o literaturę bezdebitową.
OdpowiedzUsuńZaś co do p. Stecia - jestem jak najbardziej za nazwaniem ulicy Jego imieniem. Dziwne, że panu radnemu z PiS nie przeszkadza ubabranie się jego autorytetów moralnych w skandale pedofilskie...
Szczęśliwego 2012.
bo prawo i sprawiedliwosc misi byc a j,,,,,k ma kota! moze to zoofilia???
OdpowiedzUsuń