27.05.2013

Nieśmiała wiosna 2013


Czy wreszcie zacznie panować niepodzielnie? Czy zatrzyma się u nas na dłużej? Bo jeśli nie, to przyjdzie czekać na lato, ot - krótkie 3 tygodnie...


22.05.2013

Worpswede 2013 - Biennale Sztuki i Filmu. Post Scriptum.

Biennale powoli traktuję "w czasie przeszłym dokonanym", choć przecież różnych drobiazgów (a także całkiem poważnych działań) jeszcze moc pozostała do załatwienia. Wystawy wracają do Polski, istnieje poważna szansa, że dojdzie do rewizyt niemieckich artystów w Szklarskiej Porębie (i nie tylko)...

Ja jednak najbardziej ucieszyłem się, gdy z Kazimierza Dolnego nadszedł przedstawiony poniżej list od Grzegorza Duni, tamtejszego burmistrza (pochwalić sie muszę!). A radość moją  wywołały przede wszystkim dwa jego fragmenty: 
"[...] mam nadzieję na kontakty i współpracę z Panem na przyszłość."
oraz – tu radość zwielokrotniona, choć zdaję sobie sprawę, że to także rodzaj formułki grzecznościowej:
"Zapraszam do odwiedzenia naszego pięknego miasteczka Kazimierza Dolnego".
Teraz już klamka zapadła definitywnie – jadę do Kazimierza, do Przyjaciół!


7.05.2013

Pałac w Karpnikach po roku - stan prac renowacyjnych, kwiecień 2013 r.


Sporym zainteresowaniem cieszy się wpis z 15.II.2012 na temat stanu prac budowlano-odzyskiwawczych w pałacu w Karpnikach (Fischbach). To cieszy bardzo:  owo zainteresowanie, tzw. "społeczny czynnik kontrolny" oraz świadomość, że powstaje tu coś niezwykłego. 

Udało mi się namówić mojego przyjaciela, Wojtka Grabowskiego, by po roku z okładem zabrał mnie do Karpnik ponownie. Aparat fotograficzny, flaszeczka - i pojechaliśmy. 

O pałacu pisałem na tym blogu wielokrotnie, więc słów dość. Tym razem same zdjęcia. I moje spostrzeżenie: swoich podwoi pałac nie otworzy w 2013 roku. Została jeszcze cała masa roboty. Mam również wrażenie, że tempo prac mocno spadło. Nie jestem budowlańcem, tym bardziej nie jestem konserwatorem zabytków, więc być może jest tak, że obecny etap prac wymaga bardziej dokładności, niż szybkości - nie wiem. Ale przed Inwestorem jeszcze długa droga. 

Zdjęcia z 16.IV.2013 wrzucam bez retuszy, bez fotoszopowania (i tak nie posiadam tego zarąbiście drogiego programu). Oceńcie Państwo sami...
















6.05.2013

Worpswede 2013 - Biennale Sztuki i Filmu. Część IX: Anegdoty

Zbiór cały zdarzeń śmiesznych, mniej śmiesznych i zupełnie niespodziewanych, związanych z Biennale, tkwi w mojej łepetynie. Bohaterami niektórych z nich są nasi znajomi, a żeby wydobyć ze zdarzeń pełnię humoru, musiałbym ich wskazać z imienia i nazwiska. Stąd post niniejszy chwilowo zawieszam: przed publikacją muszę zapytać zainteresowane osoby o zgodę.
Zgoda?

1. Cy tata cyta cytaty Tacyta?

Wykład dra Przemka Wiatera n/t starej (tzn. przedwojennej) kolonii artystycznej w Szklarskiej Porębie. Jeśli przedwojennej - to w Schreiberhau. Nieistotne: obmyśliliśmy sobie z Przemkiem, że on mówić będzie po niemiecku, jak zaś odczytywał będę (z kartki) odpowiednie cytaty literackie we wskazanych przez Przemka miejscach. W sumie konwencja niezła: w razie black-outu u Przemka, w chwili, gdy zabraknie mu słowa (ile razy ja miałem takie zaćmienia umysłu!) - będę w pobliżu i słówko podrzucę. 
Ruszyliśmy do boju: ja z kartką w ręku, Przemek wali z dyni. Jakoś się zamyśliłem, odjechałem na chwilę, ale słyszę: "Herr Pryll, bitte Zitat!" No to zakładam okulary, kartkę otwieram (cytaty były w tekście zaznaczone na czerwono), znajduję co trzeba i z aktorskim niemal przejęciem czytam cytat z Hauptmanna, z Buch der Leidenschaft, o tym, jak bracia odkryli Dolinę Siedmiu Domów i postanowili tu wybudować dom. Później jeszcze jeden cytat i po ok. 15 minutach wykład Przemka dobiegł końca. Po chwili doktor podchodzi do mnie: "Fajnie wyszło z tymi cytatami, tylko za pierwszym razem, gdy ja mówiłem o Bölschem - ty przeczytałeś Hauptmanna...".
Przemku, ale z jakim zadęciem przeczytałem! Z tak wielkim, że wszyscy myśleli, że to Bölsche...





5.05.2013

Worpswede 2013 - Biennale Sztuki i Filmu. Część VIII: Time to say goodbye


Nadeszła niedziela, całkiem niespodziewanie zresztą. Przynajmniej dla mnie. Minione cztery bardzo intensywne dni, ciągle jeszcze bardzo odczuwalny, choć dzięki lekarstwom (silnym!) znośny ból pleców, coraz bardziej nadwyrężone struny głosowe – wszystko to mocno dało mi w kość. Przy moim trudnym, apodyktycznym charakterze nie udało się oczywiście uniknąć konfliktów większych, czy mniejszych, tym bardziej, że przez minione dni pełniłem nie tylko zakontraktowaną rolę tłumacza, ale przejąłem obowiązki, które zasadniczo nie do mnie należały. Jednak osoba, która miała je wykonywać, postanowiła najwyraźniej potraktować pobyt w Worpswede wypoczynkowo i rozrywkowo. Przy czym i ja miałem swoje liczne chwile wesołości, radości z pobytu w Worpswede, z efektów naszej zespołowej pracy, z opinii, którymi – raczej nie tylko grzecznościowo – nasi niemieccy Gospodarze dzielili się ze mną. Miałem wrażenie, że nasze, polskie propozycje wystawienniczo-prelegenckie spotkały się z bardzo pozytywnym odzewem: galeryści, artyści, muzealnicy, ale także właściciele hoteli oraz tzw. „zwykli ludzie” pytali mnie i innych członków naszej polskiej ekipy o możliwości przyjazdu do Szklarskiej, do Kazimierza, do Zakopanego. Z drugiej strony zapraszali naszych twórców – czy to bezpośrednio, czy też za pośrednictwem na przykład Bożki Danielskiej – do Worpswede z indywidualnymi wystawami w galeriach i na festiwalach (choćby temat Eko-Glass). Wprawdzie obu burmistrzów – Sokolińskiego i Duni – już dawno w Worpswede nie było, ale z pewnością ucieszyliby się, gdyby zobaczyli, jak szybko podpisana ledwie kilka dni wcześniej umowa o współpracy kulturalnej zaczyna wypełniać się treściami merytorycznymi, artystycznymi i międzyludzkimi. 

Tego dnia w zasadzie nie było już „polskiego” programu – niedziela poświęcona była głównie filmom, w przeważającej części niemieckim, choć znalazła się pośród nich także „Ziemia obiecana” Wajdy. Nasza ekipa rozpierzchła się więc w mniejszych lub większych grupkach po Worpswede. Ja z samego ranka skorzystałem z zaproszenia Debory Lippold i jej męża (właścicieli Eichenhof), by odwiedzić ich prywatny dom przy Bergstrasse (głównym deptaku Worpswede). Zostałem ugoszczony śniadaniem kawą, zaproponowano mi szampana, którego niemieckim zwyczajem państwo domu sączyli w niedzielny poranek po śniadaniu. O, Borze Mój Głęboki! Nie pijam tego! Nie chcąc jednak być niegrzecznym, poprosiłem o piwo. Piwo o godzinie 8.00 rano? Może warto ten zwyczaj zaszczepić w domu...? Zastanowię się.
U Debory w domu
Deborah pokazała mi swoją pokaźną kolekcję szkła artystycznego, bowiem wcześniej chwaliłem się naszymi jeleniogórskimi zbiorami w Muzeum Karkonoskim. O jej kolekcji kiedy indziej. Otrzymałem też bardzo ciekawą propozycje zawodową związaną z półrocznym pobytem w Worpswede (wyobraźcie sobie Państwo, że nie chodzi o sprzątanie kibli w hotelu Eichenhof...). Po 2 godzinach pożegnałem gospodarzy i pobiegłem do hotelu Worpsweder Tor, by spotkać się z naszymi. Stąd w małych grupkach lub indywidualnie wyruszyliśmy na pożegnalny spacer po Worpswede. Wiedzieliśmy już, że na 14.30 jesteśmy WSZYSCY zaproszeni do ratusza w Worpswede, gdzie pożegnać chciał nas Stefan Schwenke, burmistrz gminy. 

Z Bożenką i Przemkiem, z Dorotą i Waldkiem Odorowskimi ruszyliśmy do Galerii Bogacki, gdzie Mariola przyjęła nas kawą i... szampanem (mówiłem, że niemiecki zwyczaj niedzielny?). Piwa nie miała, zmuszony więc byłem chłapnąć kielicha Gorbatschowa. 
W Galerii Bogacki - Mariola, gospodyni przemiła, w objęciach Bożki
Następnie poszliśmy do niedalekiego Museum am Modersohnhaus, gdzie z naszej wizyty bardzo uradowała się Sigrun Kaufmann. Później nasze drogi się rozeszły: ja musiałem pojechać do biura Biennale, by na polecenie Bożenki dokonać ostatnich ustaleń przed wyjazdem polskiej delegacji artystyczno-muzealniczej. 

Krótko po 14.00 spotkaliśmy się wszyscy przed ratuszem. Był profesor Haase i Frau Henkel. Byli niemieccy ludzie od faktycznej roboty: Klaudia, Tom, dwoje radnych i oczywiście Stefan, gospodarz obiektu. Nie zabrakło Dietera Röselera z aparatem fotograficznym. Na stołach kawa, herbata, napoje  i drobny poczęstunek (coby nasza ekipa się przed podróżą nie przejadła). No i – jakże by inaczej – były przemówienia. Najpierw Stefan Schwenke, a następnie w kolejności: Przemek Wiater, Waldek Odorowski, Julita Dembowska.. już nie pamiętam, czy mówił Haase: od tych wszystkich tłumaczeń w takiej ilości powstaje pewnego rodzaju tama w pamięci. Gdybym miał zapamiętać wszystkie przetłumaczone w ciągu minionych 5 dni teksty, przemówienia, rozmowy – ep by mi strzelił jak bańka mydlana. Stąd proszę nie pytać mnie o treści (...a publika krzyczała: Autor! Autor!).
Julita w imieniu Zakopanego...
...a Józek Kusiak (wicedyrektor Muzeum Karkonoskiego) w imieniu muzeum dziękowali Stefkowi Schwenke za wspaniały pobyt w Worpswede
Wiedziałem już wcześniej, że nie wrócę do Polski z naszą ekipą. Poinformowałem o tym lojalnie Bożkę (Przemek zdaje się już się wówczas do mnie nie odzywał całkowicie). Wiedziałem też, że za tę samowolkę przyjdzie mi zapłacić z własnej kieszeni około 150 € (to koszt biletu kolejowego na trasie Brema – Görlitz z przesiadkami w Hamburgu i Dreźnie). Jednak pozostało jeszcze ciągle kilka niezałatwionych spraw: zarówno w związku z Biennale i naszym, polskim w nim udziałem, jak i spraw moich prywatnych (przypomnę propozycję, którą usłyszałem u Lippoldów).

Po odjeździe autokaru zupełnie nagle „opuściły mnie wszystkie siły”: nastąpił odpływ adrenaliny, która napędzała mnie od środy aż do niedzieli, do tej właśnie chwili. Wsiadłem do samochodu mojego (już) przyjaciela Dietera Röselera i poprosiłem o zawiezienie mnie do biura Biennale. 

Nasi podróżnicy dotarli szczęśliwie do Polski rankiem w poniedziałek. Tego samego dnia wieczorem w podróż wyruszyłem ja.

To tyle relacji „w stylu Pryllu” z Pierwszego Biennale Sztuki i Filmu Worpswede 2013, w którym Gościem specjalnym była Polska, reprezentowana przez przedstawicieli 3 kolonii artystycznych: zakopiańskiej, kazimierskiej i szklarskoporębskiej. Na podsumowania przyjedzie czas. Na efekty również, choć widząc bardzo pozytywny oddźwięk tego, co zaprezentowała strona polska (niestety, zupełnie nie można tego powiedzieć o reakcjach na dokonania strony niemieckiej) wierzę, że w tej, czy innej formie spotkamy się w podobnym składzie w Polsce. Gdzie? Czas pokaże. Dodam jeszcze, że na Facebooku znajduje się również strona prowadzona (głównie) przeze mnie z opisem Biennale z licznymi komentarzami, tekstami zdjęciami, etc.

Na koniec ostrzeżenie: będzie jeszcze jedna (poza résumé) część tej opowieści. Mam już tytuł: „Anegdoty”. Póki co – bardzo dziękuję za uwagę i w pas się kłaniam.
Wasz 

Tomek Pryll.



Worpswede 2013 - Biennale Sztuki i Filmu. Część VII: Waniek


Z polskich wydarzeń sobotnich, z których wiele się powtarzało z poprzedniego dnia, z tym, że miały miejsce w innych obiektach, chciałbym wspomnieć o – jak to nazwali nasi Gospodarze – cyklu „Projektor i pędzel“ i „Wprowadzeniu do krajobrazu i mitologii Karkonoszy: mit Ducha Gór”. Referat ten wygłosił Henryk Waniek w Music Hall. Ustaliliśmy z Henrykiem, że – pomimo tego, że zna niemiecki – mówić będzie po polsku, a ja go będę „wielokrotnie przekładał”.
Słów kilka może o Henryku: jego dokonania dość szczegółowo opisuje choćby Wikipedia, więc przepisywał nie będę. A ponieważ w preambule każdego „biennalnego” wpisu zastrzegam, że to teksty subiektywne – podzielę się swoimi wrażeniami ze spotkania z Henrykiem.
Henryk Waniek na wystawie prac artystów współczesnych w Worpswede
Pierwsze nasze tête-à-tête miało miejsce... o rany! grubo ponad 5 lat temu. Występował Henryk jako prelegent podczas III. Międzynarodowej Konferencji Hauptmannowskiej w Szklarskiej Porębie. Ja zaś (z miłym Emilem Mendykiem) służyłem jako maszynka do tłumaczenia kabinowego, zresztą w tak tragicznych warunkach technicznych, że dzisiaj po prostu wstałbym i wyszedł (vide foto w linkowanym tekście). Henryk wygłosił bardzo ciekawy tekst, w którym wyraził bliski mi sposób myślenia o Gerharcie Hauptmannie. I w zasadzie – poza uściskiem dłoni i kilkoma zdawkowymi słowami – na tym nasza znajomość się zakończyła. 
Później o Henryku słyszałem wielokrotnie: od Przemka Wiatera, od Jaro Szczyżowskiego i innych znajomych. Słyszałem zachwyty nad postacią, nad dokonaniami publicystycznymi i malarskimi, nad uczestnictwem w żywej legendzie Zamku Wieczornego...
Wreszcie w Worpswede nadarzyła się okazja, by zawrzeć z Henrykiem znajomość osobistą. I bez wazelinowania stwierdzam, żem pod wielkim urokiem się znalazł. Przegadaliśmy długi wieczór w Przemkowym pokoju w hotelu Worpsweder Tor, kilkakrotnie kontaktowaliśmy się w trakcie różnych imprez podczas Biennale, aż wreszcie w sobotę 27.05. zasiedliśmy we dwóch przy małym stoliczku na scenie Music Hall, by przemówić do średnio licznie zgromadzonej publiczności: znaczy – przemawiał Henryk, ja tylko tłumaczyłem. Przyznaję, że tremę miałem wielką: bo oto mówić miał Ten, Który Słowem Maluje, ba: treść jego referatu miała być całkowicie inna, niż treść wystąpienia, stanowiącego część katalogu „Między Odrą a Wisłą” (który to tekst przetłumaczyłem i znałem). Henryk miał na życzenie gospodarzy mówić o karkonoskim Duchu Gór, o Rübezahlu. W duchu dziękowałem (p)opatrzności, że od wielu lat interesowałem się tą tematyką, że napisałem i przetłumaczyłem sporo przedmiotowych tekstów. Ale... na scenę wchodziłem z duszą na ramieniu.
Z Henrykiem na scenie w Music Hall Worpswede
Po pierwszych słowach Henryka ze zdumieniem stwierdziłem, że i on nie jest z granitu: wahał się,  zastanawiał nad zdaniami, robił pauzy, co było dla mnie niezwykle korzystne, bo dawało czas na umysłowe mielenie w zbiorze wyrazów niemieckich, którym się posługuję i wybieraniu tych najbardziej odpowiednich. Po 2-3 minutach jednak znalazł Henryk odpowiednią fabułę, ale nie zapominał o tym, że siedzący obok translator niemechaniczny również musi wtrącać swoje grosze... Zaś w tle, za nami, na ekranie widzowie oglądać mogli wyświetlany zestaw rycin, przedstawiających Rübezahla, Pana Jana, Ducha Gór, czy Liczyrzepy – to tylko część nazw, jakie nadawano temu bóstwu.

Wykład trwał około 20 minut (tak sądzę: gdy tłumaczę, nie umiem ocenić upływającego czasu), a na koniec rozzuchwaliłem się do tego stopnia, że pozwoliłem sobie wypomnieć Henrykowi, że nie powiedział nic o jeszcze jednym imieniu Ducha Gór, o czeskim pojęciu Krakonoš. Henryk domknął swoją opowieść i mogliśmy zejść ze sceny. 
"Henryku, nie wspomniałeś o Krakonošu..."
Po prelekcji Henryka Wańka organizatorzy zaplanowali emisję filmu „Caspar David Friedrich – Grenzen der Zeit“. Z pewnością ciekawego, jednak ja postanowiłem zrezygnować z oglądania, obawiając się, że każą mi jeszcze tłumaczyć ten film na żywo...


Pozwolę sobie zamieścić tutaj tekst Henryka Wańka z katalogu „Miedzy Odrą a Wisłą”. Po polsku.

Panowie, damy i duchy z Künstlerkolonie Schreiberhau
Wszystkie kulturowe, geograficzne, dziejowe, osobiste i towarzyskie względy, o których wiemy, mogą ostatecznie wyjaśniać genezę oryginalnego tworu, który powstał i zakorzenił się w tym mało znanym, skromnym zakątku górskim. Ale poza urodą miejsca i czystością jego natury jest pewien wzgląd, bez którego wszystkie te okoliczności i marzenia pozostałyby bez wyrazu. Mam na myśli jak najdosłowniej rozumiany spiritus loci, znany okolicznej ludności, przez nią utrwalony i powtarzany. Nie chodzi o czczy folklor, typowy dla tego rejonu, gdzie na podłożu tutejszego klimatu, geologii oraz przyrody, krzyżują się różne kultury, języki, grupy etniczne, wyznania, tworząc swego rodzaju duchowość. Te wspólne dla całego regionu śląskiego, polsko-niemieckie warunki, wzmocnione przez wpływy czeskie, morawskie i łużyckie, już od stuleci miały swój wyraz nie tylko w tradycji ustnej, ale – co ważniejsze – również w literaturze. Dla braci Hauptmannów, rodowitych Ślązaków i pionierów szklarskoporębskiej kolonii, ten środowiskowy koloryt nie był nowością. Od dziecka częstowani opowieściami o lokalnych tajemnicach i demonach, z Rübezahlem na czele, posiadali już ukształtowaną wrażliwość na symbole śląskiego pandemonium. Ale w życiu i twórczości każdego z nich wrażliwość ta pełniła odmienne funkcje i rozmaicie wyrażała ich stosunek do śląskiego dziedzictwa duchowego.                                                                                                                                            
Porównując temperament, operatywność artystyczną, a wreszcie postawę życiową obu braci, z łatwością zobaczymy te różnice. Starszy Carl, dysponujący mniejszymi zasobami i mniej dynamiczny w życiu społecznym, nie kreował się na opatrznościowego męża literatury. I w tym leży pewnie przyczyna jego mniejszych sukcesów na tym polu. Wybranemu przez siebie, stosunkowo skromnemu domostwu w Mittelschreiberhau był wierny do końca życia, które – i chyba skutecznie – usiłował wtopić w potoczność miejscowych ludzi. A oni w odpowiedzi darzyli go sympatią i zaufaniem. W ich oczach osobliwość jego zawodu i osobiste zwyczaje sprawiły, że nazywali go „Carl Rübezahl”. Jego twórczość pisarska czerpała tematy z życia górskiego ludu oraz z jego sposobu przeżywania natury. Bez ryzyka można powiedzieć, że swymi niewieloma powieściami (Mathilde, Einhart der Lächer czy Ismael Friedmann) oraz lirycznymi poematami, służącymi jako teksty pieśni Anne Teichmüller, Carl Hauptmann jest dobrą ilustracją zintegrowania się z miejscowym środowiskiem.                                                                                                                                        
W podobnych okolicznościach, choć całkiem odmiennie, realizowało się życie i twórczość młodszego, Gerharta Hauptmanna. Niepowodzenia edukacyjne i rozterki, co do wyboru zawodu, czy drogi życiowej, były tym, co później wzmocniło ambicję oraz pisarski impet, gdy tylko jego pierwsze utwory, a szczególnie Vor Sonnenaufgang spotkały się z żywym i skandalizującym przyjęciem.                                  
Olśnienie Szklarską Porębą miało inny i nie aż tak bezpośredni, jak w przypadku Carla, wpływ na twórczość literacką Gerharta. Przede wszystkim, jego pisarstwo było od początku zorientowane na teatr, a teatr – szczególnie w tamtych czasach – był trybuną życia społecznego w szerokim wymiarze; publiczną areną burżuazji. Jeśli idzie o tematy literackie, młodszy z Hauptmannów specjalizował się w problemach socjalnych – ubóstwo, nierówność, alkoholizm, krzywda społeczna itp., co odpowiadało estetyce ówczesnego naturalizmu. Jego sztuki teatralne, opowiadania i powieści często miały za tło geografię Śląska i chętnie wplatał w nie elementy regionalnego dialektu, ale ich przedmiotem były problemy dość powszechnie występujące w całej Europie. W każdym razie, w jego przypadku trudno mówić o urzeczeniu ludową duchowością Śląska. Wyjątkiem będą tylko niewykorzystane notatki i szkice do planowanej trylogii Walenzauber, do której przystępował wielokrotnie (od 1898, a po roku 1908 miała to być tetralogia), ale której ostatecznie nie zrealizował. Pewne fragmenty zostały włączone do innych utworów (Hanneles Himmelfahrt, Und Pippa tanzt!) i stanowią ich najbardziej natchnione epizody. Ten projekt zapowiadał się jako swoisty obraz mitologii oraz historiozofii Śląska w regionie Riesengebirge. Bo jeśli idzie o powieść, pisaną starannie w latach 1901-1910: Der Narr in Christo Emmanuel Quint, choć mieści się ona w realiach Śląska i dotyczy kwestii religijnych, to jest to przede wszystkim zbiorowy portret ludzi społecznie upośledzonych. Zaryzykuję pogląd, że Gerhart Hauptmann, który osobiście uważał się za pioniera Kolonii Artystów w Schreiberhau, wcale tak głęboko nie wczytał się w pismo tutejszego krajobrazu. A już na pewno lepiej i pewniej czuł się w Agnetendorf, gdzie zafundował sobie wielkopańską rezydencję.                                                                    
Jeszcze inaczej objawiła się skarbnica podań, wierzeń i symboli ludowych oczom innych członków Kolonii Artystycznej, którzy stopniowo przemieszczali się tutaj z podberlińskiego Friedrichshagen. Dla tych przybyszów odkrywanie i zagłębianie się w lokalny koloryt było doświadczeniem jakże innym od teoretycznych sporów w knajpach wielkiego miasta.                                                                                                                
Na pierwszym miejscu wymienię Wilhelma Bölsche, założyciela i pierwszą gwiazdę Friedrichshagener Dichterkreis, człowieka znakomicie wykształconego, płodnego pisarza, mającego w swoim dorobku także poważne dzieła naukowe. Co więcej, słusznie uważa się go za reformatora życia społecznego, co potwierdzają jego dwa wielkie dzieła (Das Liebesleben in der Natur, 1898 oraz Hinter der Weltstadt. Friedrichshagener Gedanken zur ästhetischen Kultur, 1901). Zawarte tam postulaty Bölsche, zawsze dbały o zgodność myśli z czynem, zrealizował przeprowadzając się do Szklarskiej Poręby, gdzie w 1903 roku najpierw nabył skromny, wiejski dom, a w roku 1916 definitywnie zlikwidował swe nieruchomości we Friedrichshagen, i aż do swej samobójczej śmierci w 1939 roku mieszkał wyłącznie w Schreiberhau. Odtąd uważał Śląsk za swą ojczyznę z wyboru i coraz częściej wplatał w treść swoich pism wszystko to, co lokalne.                                                                                                                     
Cenną dla powstającej Kolonii Artystów postacią był Bruno Wille, który jednak związku ze Szklarską Porębą nie zrealizował tak radykalnie jak Bölsche, choć może nawet szerzej niż on otworzył się na tutejszy folklor i ludową mitologię. Ten filozof, pisarz i poeta wielkiego formatu, inicjator wielu instytucji edukacyjnych i kulturalnych w Berlinie (Freie Volksbühne, Freie Volksuniversität), licznych organizacji i kongresów, piórem i czynem wiele uczynił dla rosnącej renomy samej miejscowości jak i zgromadzenia artystycznego. Był swoistym geniuszem owocnej współpracy, tkniętym ideami socjalistycznymi w ich dostojnym, humanistycznym znaczeniu. Był osobowością zbyt ruchliwą i dynamiczną by uwięzić się bez reszty w Schreiberhau, ale rozkwit tutejszej kolonii zawdzięcza mu znacznie więcej niż komukolwiek innemu. Zawsze pełen dobrych pomysłów, wsparł Hermanna Hendricha w projekcie zbudowania słynnej Sagenhalle. Niemniej jego rozległa działalność wymagała podtrzymywania kontaktów i obecności w Berlinie.                                                                    
Jeszcze inaczej było z Henry Mackayem, który co prawda już w roku 1902 nabył dom w Siebenhäuser 180 i nazwał go Haus zur Freiheit, ale odnoszę wrażenie, że głównie było to jego schronienie przed ciekawością berlińskiej policji, śledzącej go pilnie z powodu jego anarchistycznej aktywności. Tu wtrącę, bo ta sprawa będzie powracać, że większość – jeśli nie wszyscy – z uczestników Friedrichshagener Dichterkreis wyznawali poglądy socjalistyczne, a w przypadkach skrajnych nawet anarcho-syndykalistyczne. Choć Henry Mackay między 1903 a 1914 rokiem spędzał w Szklarskiej Porębie wiele czasu, to jego aktywność odbiegała daleko od kręgu spraw lokalnych. Nie pozostawił więc żadnych widomych śladów tego urzeczenia, które u innych wywoływał górski krajobraz.                                                                                               
Jak wyglądało to u innych pisarzy, których usiłowano pozyskać dla powstającej kolonii? Chciałbym, nie siląc się na szczególny porządek – chronologiczny czy hierarchiczny – przedstawić osoby, które wizytowały Schreiberhau, by rozważyć możliwość osiedlenia się, a przynajmniej dokonać wizji lokalnej. Były to pobyty rozmaitej długości, najczęściej w cieplejszych porach roku. Uwzględnię też osoby, przybywające tutaj jako goście, ze względów towarzyskich czy koleżeńskich. Dodam, że jest to przedsięwzięcie trudne, choćby z powodu przerwania ciągłości lokalnej pamięci w roku 1945, co też odbiło się na stanie dokumentacji archiwalnej, niełatwej dziś do zrekonstruowania.                                                                                                                
Było kilka osób, którym Wilhelm Bölsche szczególnie perswadował zamieszkanie w Schreiberhau. Należeli do nich bracia Heinrich i Julius Hartowie, których cenił wysoko za warsztat pisarski i umysłowość. Jeden z ich pobytów przyniósł doznania, po których Julius stworzył przejmujący panfilozoficzny traktat Träume der Mittsommernacht. Również dla Heinricha, przybywającego tu w latach 1902-1905 były to chwile znaczące. Lecz jego aspiracje koncentrowały się na projektach reformy życia miejskiego. Nie zdecydowali się na więcej niż tylko okresy wytchnienia w zawrotnym życiu berlińskim. Dobre i to. Podobnie było z Peterem Hille, zmarłym w 1904 roku w Berlinie. Pełen temperamentu pisarz miałby wiele powodów, by zdecydować się na życie w Szklarskiej Porębie. Jako bardzo czynny socjaldemokrata był prześladowany przez policję. W latach 1895-96 musiał ukrywać się w różnych miejscach Niemiec, zanim wrócił do Berlina, żyjąc w ubóstwie i chorując na gruźlicę. Jego przyjaciel pisarz Karl Henckell ukrywał go i utrzymywał w Zurichu. Mimo, że tego pragnął, warunki finansowe nie pozwoliły mu tylko na niedługie pobyty (1901-1902) w Schreiberhau. Wolfgang Kirchbach, piewca reformy społeczno-obyczajowej, działający na rzecz ruchu Wandervögeln, z kolei zbyt przywiązany był do atmosfery Berlina, choć tam właśnie jego książki piętnowano jako „społecznie niebezpieczne”. Zresztą również zmarł wcześnie w wieku 49 lat.                                                                          
W Szklarskiej Porębie przebywało wiele innych osób, które w czasie rozwoju Kolonii Artystycznej przyjeżdżały tu, by zbadać swą materialną i psychiczną gotowość do wyboru życia hinter der Weltstadt¬, jak zatytułował swój programowy tekst Wilhelm Bölsche. Tak mogło być z Bernhardem Kampffmeyer, który wraz z bratem Paulem  byli właścicielami domu w Friedrichshagen, gdzie mieszkał W. Bölsche  z żoną Adele. Poza działalnością publicystyczną i polityczną (anarchizm) poświęcał się też projektom budowlanym, a szczególnie idei miasta-ogrodu. Z listów Kampffmeyera można wnioskować, że w Schreiberhau zajmował się również poradami architektonicznymi, a nawet projektowaniem budowli. W latach 1903-1906 ważyła się również decyzja okazyjnego nabycia domu w szklarskoporębskiej Siebenhäuser przez Curta Grottewitza (wł. Max Curt Pfütze), socjalisty i pioniera idei ekologicznych. Ale pomysł nie zyskał aprobaty jego żony. Max Dauthendey, który wizytował Schreiberhau w roku 1911, wystawił entuzjastyczne świadectwo pisarskie temu, co zobaczył, ale był duchem nieustannych dalekich podróży i prawdopodobieństwo jego ustatkowania się w tym górskim zakątku w ogóle nie wchodziło w grę.                                 
Ta garstka osób, które w znaczeniu dosłownym nie zamieszkała w Schreiberhau, w stopniu mniejszym lub większym uważała się jednak za cząstkę Kolonii Artystycznej, podobnie jak niegdyś, choć fizycznie żyli w pewnej odległości, uważano ich za członków kręgu pisarskiego Friedrichshagen.                                                                            
Uwzględnię też osoby, dla których wizyta w świecie u podnóża Gór Izerskich była wydarzeniem odświętnym i pamiętnym. Ich liczba jest pewnie zawrotna, więc wybieram tylko przypadki wymagające szczególnej uwagi. Otto Modersohn, jeden ze współzałożycieli Künstlerkolonie w Worpswede ze swą świeżo upieczoną małżonką, umieścili Schreiberhau na trasie swej podróży poślubnej, zostawiając malarskie i pisemne odbicie tej wizyty. Istnieje ślad w listach i literackiej spuściźnie Lou von Salome-Andreas wskazujący, że ze swoim nieformalnym mężem (Friedrichem Pinelesem - "Zemek") w sierpniu 1903 podczas pobytu w Karkonoszach odwiedziła Schreiberhau. Mowa jest tylko o spotkaniu z Carlem Hauptmannem, którego darzyła sympatią w czasach Friedrichshagen. Co do innych spotkań – nie wiadomo, jakkolwiek w tym samym czasie był tu obecny i Bölsche i Henry Mackay. W roku 1911 przez pewien czas bawiła w Agnetendorf Klara Westhoff, która zaczęła tam pracę nad portretem Gerharta Hauptmanna (nieukończonym) i sądząc po liście do swego męża, wykorzystała okazję również na wizytę w Schreiberhau. Małżonkiem Klary był częsty bywalec Worpswede, poeta Rainer Maria Rilke. W styczniu 1906 spotkał się w Berlinie z Gerhartem Hauptmannem na premierze Und Pippa tanzt! Przy tej okazji Hauptmann mógł zachęcać go do odwiedzin w Wiesenstein. I mogło się to zdarzyć podczas podróży powrotnej z Pragi do Berlina (po pogrzebie ojca Rilkego) z Klarą, przy tej okazji rzeźbiarka mogła przedstawić swą propozycję portretową. Późną jesienią 1907 jedzie Rilke z odczytem do Wrocławia. Czy to nie wtedy korzysta z zaproszenia Gerharta Hauptmanna, aby zawitać do Agnetendorf lub Schreiberhau, co krótko zapisał w notatkach. Następna wizyta, tym razem w towarzystwie Lou Salome, mogła mieć miejsce latem roku 1913, już po tym jak Hauptmann otrzymał nagrodę Nobla. W sierpniu tego roku Rilke przebywał w Krummhübel u doktora Paula Ziegelrotha, przyrodolecznika. Mając wiele wolnego czasu dał się namówić na wycieczki do Agnetendorf oraz Schreiberhau (21 sierpnia 1913).                                                                    
Ten wykaz osób można przedłużać w nieskończoność, ale rozmiary tej opowieści zmuszają do redukcji, zatem całkowicie pomijam osoby z innych dziedzin twórczości niż pisarstwo, na przykład wielką liczbę malarzy, rzeźbiarzy, tkaczy, architektów czy kompozytorów. Starałem się też zamknąć tę historię w ramach 1890-1914, pomijając jej późniejszą i równie bogatą reprezentację. Wszystko jednak mam przed sobą i chętnie do tej sprawy powrócę...                                                                                                       

3.05.2013

Worpswede 2013 - Biennale Sztuki i Filmu. Część VI: Klopsy

Szanowni Czytelnicy!
Relacja z przebiegu "właściwego Biennale" jest fragmentaryczna, wybiórcza, maksymalnie subiektywna i krytyczna. Wszelkie zawarte tu opinie są osobistymi opiniami autora niniejszego bloga i niekoniecznie są w pełni rzetelne, za to szczere aż do bólu. Głównie: do bólu lędźwiowej części kręgosłupa autora, bólu prześladującego go podczas niemal całego Biennale. Nie ukrywam, że dolegliwość ta niewątpliwie miała wpływ na "ogląd" oraz na moją drażliwość. Wszystkich tych, których udało mi się obrazić – proszę przy ferowaniu wyroku o wzięcie pod uwagę mojego stanu zdrowia. To tyle, Wysoki Sądzie.


W piątek (26.IV) zaczną się schody, tego byliśmy pewni. Trzykrotnie tego dnia wystąpić miała pani Agata Saraczyńska z wrocławskiej Gazety Wyborczej: w dwóch panelach dyskusyjnych oraz z referatem na temat sztuki współczesnej w Polsce, który miał być z kolei wprowadzeniem do filmu „Sztuka współczesna w Polsce”. Niestety, 24.IV. Agata jadąc rowerem (jej ulubiony środek lokomocji, latem i zimą) bulwarami wrocławskimi tak nieszczęśliwie wyrżnęła się na plamie oleju, że złamała rękę. Jej przyjazd stał się niemożliwy. Natomiast rzeczonego filmu po prostu nie mieliśmy. [Punkt] Z kochanym Waldkiem Odorowskim obgadaliśmy, że to on w kilku prostych, żołnierskich słowach opowie o tryndach w sztuce polskiej, a ja postaram się to przełożyć na język niemiecki. Na dłuższą rozmowę z Waldkiem czasu nie było, bo musiałem biec na inne tłumaczenie. Przemek miał rozwijać się w Museum am Modersohn-Haus na temat kolonii artystycznej w Szklarskiej Porębie. I uczynił to po niemiecku: ja w tle asystowałem jeno, awaryjnie podrzucając jakieś słówko, które drowi Wiaterowi umknęło i służąc jako żywy, ruchomy wskaźnik. Przemek mówił o elemencie znajdującym się na tablicy, ja cwałowałem tamże i paluchem wskazywałem rzeczony element. Dość dobre, a przede wszystkim skuteczne ćwiczenie lędźwiowego odcinka kręgosłupa. Równocześnie w innym miejscu, w Worpsweder Kunsthalle, odprawiane były czary nad filmem. Po niemiecku i w zasadzie dla Niemców. W każdym razie organizatorzy nie śmieli zaproponować mi rozdwojenia się. I dobrze: u Sigrun Kaufmann było bardziej rodzinnie, swojsko, ciepło...


Po Przemkowym wykładzie zapuściliśmy film, który uprzednio, jeszcze w Polsce, opatrzyłem napisami. Film wprawdzie bez tekstu mówionego, ale ukazującego obrazki z gór, które naszym niemal depresyjnie położonym (o ukształtowaniu terenu mówię!) Gospodarzom nic by nie mówiły. Jednak pani Henkel wymyśliła sobie, że napisy te trzeba widzom czytać na głos. Bittschön, Mme Henkel! 

Po ponownym przejrzeniu programu doszedłem do wniosku, że do godziny 15.00 mam wolne: film Gustava Klimta mnie nie interesował, a poza tym należało zjeść jakiś posiłek. Zasiedliśmy więc z Przemkiem w pobliskiej restauracji i posililiśmy się pokarmem mszalnym, czysto wegetariańskim. Nieoczekiwanie zjawia się pani Henkel i głosem Emila Karewicza nakazuje mi udanie się do Modersohna w celach translatorskich. Zagotowało się we mnie, ale: ruki pa szwam i napieram te... 50 metrów. Jest panel, jest zabawa, jest Waldek, któremu mam tłumaczyć. Zasiadłem więc za nim i szepczę mu czule do ucha. Banały mu szepczę, bo banały padają przy stoliku panelowym. Rzecze do mnie Waldek, bym sobie darował, bo takie pierdoły to on z ruchu warg prelegentów odczytuje, nawet nie znając niemieckiego. No, to się wyniosłem z powrotem do jadłodajni, by dokończyć konsumpcję. I tu doszło do pierwszego konfliktu na linii Pryll – Wiater. Ale odpuśćmy sobie tę część: nie jest zbyt przyjemna.

W jadłodajni przy kieliszku wina. Klopsy zaczęły się później.

O 15.00 w galerii „Altes Rathaus” swoją wystawę otwierała Bożka Danielska. Na otwarciu zjawili się wszyscy polscy artyści współcześni (żadnego starego mistrza nie przywieźliśmy, nie szło wykopać...), a ponadto wściekła Celina Muza oraz Angela Henkel o wyrazie twarzy Waldemara Pawlaka. Okazało się że będzie moderacja, że przemówi Henkel, następnie Bożka, a później Celina będzie luzacko rozmawiać z naszymi wystawiającymi w Altes Rathaus artystami. A ja mam raz tłumaczyć, a raz nie tłumaczyć – przy czym kryteriów, kiedy tak, a kiedy nie – nie uzyskałem. Wściekłość Celiny powodowała była tym, że za występ poprzedniego wieczoru w Music Hall dostała o-pe-er porządny od któregoś z bossów festiwalowych. Oskarżycielskim tonem rzuciła, że „ktoś musiał na nią donieść,” jednoznacznie patrząc na mnie. „Czystym jak łza,” rzekłem – bo przecież poprzedniego wieczoru PRZED Music Hall nawiązywałem kontakty interpersonalne z naszymi gospodarzami! A poza tym: „zwis i powiew”.


W każdym razie wystawa „Współczesnych” w „Altes Rathaus” otwarła się z naprawdę nieznaczną moją pomocą. Relacja wkrótce na blogu Bożki.

O 16:30 był drugi występ Bożki: w galerii ART99, gdzie wisiały (stały) 3 wystawy indywidualne: Koneckich, Mielęckich i Szumskich. Zmuszeni byliśmy skorzystać z podstawionych samochodów, by zdążyć na czas, bo to najbardziej odległe od centrum miejsce wystawiennicze. Również w ART99 zaczęło się od przemówień sztywniackich: Stefan burmistrz Schwenke, właścicielka ART99 (tu na szczęście zastosowałem spychowkę i przemówienie mocno nie na temat tłumaczyła Celina), na koniec zaś Bożka. Widać zmęczona już była, bo uparła się, by Szanownym Zebranym objaśnić położenie wsi Popielówek z dokładnością do kilku metrów. Wspólnymi siłami objaśnialiśmy...

Klops czekał za ścianą, w quasi-teatrze „Alte Mölkerei”, gdzie za chwilę miał odbyć się referat Agaty Saraczyńskiej (nieobecna, usprawiedliwiona!) oraz pokaz filmu nieobecnego, nieusprawiedliwionego. Elegancko poszło: Waldek Odorowski wszedł na scenę, ja za nim. Wygłosił kilkuminutowy tekst z głowy (w tym wypadku dodatek „czyli z niczego” zupełnie nie znajduje zastosowania), elegancko robiąc tak potrzebne tłumaczowi pauzy. Następnie Julita Dembowska poprosiła o wyświetlenie filmu i sama wygłosiła referat o sztuce zakopiańskiej. Obojgu nam poszło jak z płatka: Julita bez tremy, sama na scenie; ja siedząc tuż przed nią na widowni z mikrofonem nadawałem znaki przestankowe i tłumaczyłem. Luzik!

Tłumaczyć Waldka Odorowskiego to wielka przyjemność...
...a tłumaczyć Julitę  - to przeżycie intelektualno-estetyczne.
W zasadzie był to ostatni akt polski tego dnia. W Music Hall miał odbyć się highlight biennalny, a w zasadzie dwa highlighty: widowisko muzyczno-poetyckie „Rilke” oraz Hommage sławnego aktora niemieckiego Armina Muellera-Stahla z wręczeniem mu nagrody. I tu wielki klops przydarzył się stronie niemieckiej: pan Mueller-Stahl trafił do szpitala, reżyser filmu o nim w ogóle się w Worpswede nie zjawił, sam „Rilke” wieczoru uratować nie mógł. Jako że te wydarzenia były biletowane (a cena biletów mogła przyprawić o zawrót głowy nie tylko Polaków, ale i Niemców) oraz stanowiły największy magnes Biennale, podniosły się niemieckie głosy, żądające zwrotu pieniędzy za wstępy. Nie bardzo się interesowałem tą sprawą, bo to Wielki Klops Niemiecki był. Nasze klopsiki w sosie własnym (Agata Saraczyńska i brak filmu) wydawały się jednak przy tej sporej aferze nieledwie lekko spieprzoną przystaweczką.


Dzień dobiegł końca. Podsumowałem go ponadnormatywną dawką przepisanych mi leków (za nie zapłacić musiałem 29,00 €), bo dawka przepisana przez lekarza nie zadziałała. Nie szło usnąć. A przecież przed nami była jeszcze ciężka sobota... O niej napiszę również. W kolejnej części serialu „Biennale”.

Worpswede 2013 - Biennale Sztuki i Filmu. Część V: ...and action!

Szanowni Czytelnicy!
Relacja z przebiegu "właściwego Biennale" jest fragmentaryczna, wybiórcza, maksymalnie subiektywna i krytyczna. Wszelkie zawarte tu opinie są osobistymi opiniami autora niniejszego bloga i niekoniecznie są w pełni rzetelne, za to szczere aż do bólu. Głównie: do bólu lędźwiowej części kręgosłupa autora, bólu prześladującego go podczas niemal całego Biennale.
Nie ukrywam, że dolegliwość ta niewątpliwie miała wpływ na "ogląd" oraz na moją drażliwość. Wszystkich tych, których udało mi się obrazić – proszę przy ferowaniu wyroku o wzięcie pod uwagę mojego stanu zdrowia. To tyle, Wysoki Sądzie.
®Dieter Röseler
Ab ovo zatem..., a w zasadzie ab preovo: Dla nas, reprezentacji polskiej, Biennale rozpoczęło się... Pre-Openingiem wystawy „Sztuka historyczna z Polski:  Między Odrą a Wisłą – fenomen kolonii artystycznych“ oraz bankietem otwarcia dla wyselekcjonowanych Gości z Polski i Niemiec. Były przemówienia: Haase, Schwenke, Kaufmann... i przy tym ostatnim chciałbym się zatrzymać [Punkt]. Opowiedziała Sigrun historią autobiograficzną o podróży przez DDR do Polski, podróży nie całkiem legalnej, a jednak – w jej wspomnieniach – niezwykłej, cudownej, serdecznej. O ludziach z Polski, których wówczas spotkała, o ich gościnności w warunkach komunistycznej mizerii. O otwartych dla dwojga niemieckich podróżników domach, o prezentach, które zostały im wręczone... Była to opowieść pełna niekłamanej sympatii dla naszego narodu; sympatii, której ja osobiście dzisiaj zupełnie nie podzielam (proszę mi jednak nie imputować, jakobym kochał Niemców). "Gdy dowiedziałam się, że przyjeżdżają polskie wystawy", mówiła Sigrun Kaufmann, "od razu wiedziałam, że jedna z nich MUSI odbyć się w moim muzeum, w Museum am Modersohnhaus".
Przemawia Sigrun Kaufmann, właścicielka Museum am Modersohn-Haus. Moja mina nie wyraża znudzenia: ja po prostu byłem przerażony długością wielokrotnie złożonych zdań, wypowiadanych bez najmniejszej przerwy. I wymyśliłem: gdy kończył się fragment zdania mówiłem spokojnie i głośno: "Sigrun, mach' doch Punkt!". Podziałało. Reszta tłumaczenia poszła jak po maśle.


I tak się też stało: gdy w listopadzie 2012 r. byliśmy z Przemkiem Wiaterem w Worpswede, obiekt przy domu Otto Modersohna od razu wpadł nam..., znaczy: wpadł Przemkowi w oko. By sparafrazować powiedzenie Hauptmanna: Hier wär gut Bilder zeigen (oryginalne zdanie Gerharta Hauptmanna z Buch der Leidenschaft brzmi: Hier wäre gut Hütten bauen).

Po przemówieniu kochanej Sigrun nastąpił One-Man-Show doktora Przemysława Wiatera: miejsca miał dużo, biegał, rękoma wymachiwał, a przede wszystkim – mówił. I to w narzeczu zrozumiałym dla tubylców, więc uznałem, że tłumaczyć tego narzecza na polski nie będę: przecież "nasi" doskonale obracają się w temacie niemieckiej kolonii artystycznej w Schreiberhau oraz polskich kolonii artystycznych okresu przełomu XIX i XX w. – a właśnie tego dotyczy wystawa, i o tym nawijał Przemek. Z sensem.

Urozmaiceniem (oraz usprawiedliwieniem dla "członu filmowego" w nazwie Biennale) był pokaz znanego i świetnego krótkometrażowego filmu animowanego Tomka Bagińskiego "Historia Polski". Gdym podsłuchiwał później rozmowy niemieckiego audytorium, usłyszałem znamienne "Wygląda to tak, jakby historia Polski składała się głównie wojen i bitew, przeważnie przegrywanych...". Jak dla mnie – cenna i celna uwaga.
Silna grupa polska wędruje do Music Hall, pani kierownik Danielska przodem - jak się należy. Worpswede (a przynajmniej jego centrum) to niewielka wioska. Wszędzie można wygodnie dotrzeć piechotą.
Na godzinę 19.00 przenieśliśmy się do niedalekiej Music Hall, potężnego pubu muzycznego, ulokowanego w ogromnej, starej stodole. Tam odbyło się Właściwe Otwarcie Kunst- und Filmbiennale Worpswede 2013. Dostałem wolne od organizatorów: tłumaczeniem (a w zasadzie moderacją) zajęła się niejaka Celina Muza, Polkoniemka z Berlina. Nie wypada mi oceniać jej występu scenicznego u boku profesora Haase. A negatywnych szeptanek niemieckich słuchaczy i widzów na ten temat przytaczać się nie godzi. Tak więc spuśćmy zasłonę milczenia na ten temat. Ja ów czas wykorzystałem na nawiązywanie kontaktów z naszymi niemieckimi gospodarzami. Tak poznałem autora umieszczonego po preambule do niniejszego tekstu zdjęcia mojej facjaty, Dietera Röselera, faceta niezwykłego. Obsługiwał on zresztą całą imprezę jako artysta-fotograf, a zdjęcia nieźle robi. Głównie robi je w fotoszopie a posteriori. Stąd pogłębiona brzydota mojego pyska: najpierw kazał mi stroić miny różne, a później zmiksował całość i wyszło... jak wyszło. Mi się podoba okrutnie, moja Połowinka kazała fotę wyrzucić. Nie ma mowy: to pierwsze artystyczne foto, jakie kiedykolwiek mi zrobiono. Widać na inny artyzm nie zasłużyłem.
Rozmowę z reżyserem Lechem Majewskim (w środku) prowadził profesor Haase, całość moderowała Celina Muza
Po wspomnianym już Właściwym Otwarciu nastąpiła prezentacja filmu Lecha Majewskiego "Młyn i krzyż", zwieńczona rozmową z reżyserem. Również tę część programu obsługiwała Celina, więc ja moje znajomości pozaformalne pogłębiałem. Z bardzo przyjemnym skutkiem...
Po lewej jedna z "pogłębianych" znajomości (dziś mam wrażenie, że nawet przyjaźni): Deborah Lippold, właścicielka najlepszego hotelu w Worpswede: "Eichenhof". Zajmująca osobowość, o przeciekawym życiorysie; kolekcjonerka i mecenaska sztuki. 
Późny wieczór zakończyliśmy w trójkę: niezwykły Henryk Waniek, Przemek Wiater i ja, zajmując strategiczne pozycje w hotelowym pokoju Przemka. To była świetne, pasjonujące przeżycie, a Henryk okazał się rozmówcą arcyciekawym. Przemek też, ale z nim znamy się jak  nie przymierzając  łyse konie...

Dodam tylko, że przed południem udałem się byłem do lekarza. Dzięki Klaudii Krohn nie zapłaciłem za interwencję ambulatoryjną ani grosza, koszty pokrył Stefan Schwenke z kasy gminy. Einen herzlichen Dank, lieber Stefan! Dzięki 4 zastrzykom (3 w pośladki, 1 w kręgosłup, ten ostatni bardziej bolesny, niż "wypadnięty" dysk) udało mi się niemal bezboleśnie przetrwać dzień i kolejną noc. A następnego przedpołudnia... Ale o tym w kolejnej, VI części "Münchhausenowskich Opowieści o Worpswede".

Worpswede 2013 - Biennale Sztuki i Filmu. Część IV: Politicum

W przeddzień rozpoczęcia Biennale podpisane zostały dwie Umowy o Współpracy Kulturalnej: pomiędzy Worpswede a Kazimierzem Dolnym oraz Szklarską Porębą. Wszystkie trzy miejscowości są członkami Europejskiego Stowarzyszenia Miast-Kolonii Artystycznych euroArt, co już samo w sobie stanowi o pewnym współdziałaniu. Podpisane umowy obligują do niego jeszcze mocniej, a w rozmowach podczas uroczystej kolacji, wydanej przez burmistrza Stefana Schwenke  w najzacniejszym hotelu w Worpswede, w Eichenhof, padały liczne, konkretne propozycje, w jaki sposób ów dokument biurokratyczny wypełnić treścią artystyczną i kulturalną. 
Burmistrz Grzegorz, ten ze Szklarskiej Poręby, właśnie stwierdza, że podsunięto mu dokument burmistrza Grzegorza. Tego z Kazimierza. Drobną fopę szybko naprawiano. 

Burmistrzów trzech
(Od lewej: Grzegorz Sokoliński - Szklarska Poręba; Stefan Schwenke - Worpswede; Grzegorz Dunia - Kazimierz Dolny).
Dla mnie uroczystość była translatorskim chrztem bojowym w Worpswede: najpierw, w ramach rozgrzewki, w sposób szeptany tłumaczyłem obu polskim burmistrzom przemówienia niemieckie; następnie – już konsekutywnie i na niemiecki – ich przemówienia. Wyszło nieźle, jak sądzę, choć przy każdym ruchu czułem coraz silniejszy ból, związany z owym nieszczęsnym krążkiem międzykręgowym (patrz: CZĘŚĆ I opowieści o Worpswede).

Treść umowy (w języku polskim) w wersji dla Szklarskiej Poręby dostępna jest TUTAJ. Obie wersje polskie oraz niemiecka są w części zasadniczej jednobrzmiące. 

Addendum: Po uroczystości powyższej, jeszcze w trakcie trwania kolacji, Grzegorz Sokoliński ciemną, wietrzną nocą ("Wer reitet so spät durch Nacht und Wind?") wyruszył w drogę powrotną do Polski, do stolicy Mazowsza (oraz niejako przy okazji – także całej Rzeczpospolitej). Następnego dnia bowiem miało miejsce niezwykle istotne dla Szklarskiej Poręby wydarzeniepodpisanie listu intencyjnego, którego sygnatariuszami są Ministra Sportu i Turystyki Joanna Mucha, Marszałek Województwa Dolnośląskiego Rafał Jurkowlaniec oraz Burmistrz Szklarskiej Poręby Grzegorz Sokoliński. Dowody są na zdjęciach w linkowanym wyżej artykule.

2.05.2013

Worpswede 2013 - Biennale Sztuki i Filmu. Część III: Dobrodzieje

Bez pieniędzy Biennale by nie było. Z pewnością jednak "niemieckich" pieniędzy nie starczyłoby na nasze prezentacje. Poza tym  o czym później – właściwie odbyły się dwie różne imprezy pod wspólnym tytułem: część niemiecka oparta głównie o film i jego peryferie, oraz część polska wykorzystująca sztuki piękne, w tym głównie malarstwo, rysunek, rzeźbę, ceramikę etc. 

Poniżej więc logotypy naszych dobrodziejów (sponsorów, instytucji wspomagających), dzięki którym udało się zrealizować polską część Biennale.




Z pewnym wahaniem zamieszczam także TEN logotyp Muzeum Karkonoskiego w Jeleniej Górze (z logotypem dolnośląskiego UM): niewątpliwie muzeum miało swój znaczący udział (choćby osobowy) w organizacji Biennale, jest także instytucją kultury Samorządu Województwa Dolnośląskiego, ale Urząd Marszałkowski potraktował nas "per noga" i wypiął się na nas, okazując niezwykle głębokie poważanie. Najgłębsze z możliwych. Nawet nie otrzymaliśmy odpowiedzi na naszą prośbę o patronat. To się nazywa polityka bardzo niekulturalna...

Oto, jak Zarząd Województwa Dolnośląskiego dba o propagowanie rodzimej sztuki, kultury i artystów za granicą: takie działania uważa się za "niecelowe". Nie chce mi się "grzebać" w gównie, które Zarząd uważa za gówno celowe, bo czasu mojego szkoda na tych szkodników. Gratuluję dobrego samopoczucia!



Worpswede 2013 - Biennale Sztuki i Filmu. Część II: Ludzie

Przy bezpośredniej organizacji takiego przedsięwzięcia pracuje (z obu stron) wielce pokaźna liczba ludzi. Jeszcze większą rzeszę tworzą Ci Bez Których Siły Oddziaływania Nic By Z Tego Nie Wyszło.
Ze strony niemieckiej niewątpliwie należy tu wymienić pana profesora Jürgena Haase i jego Wilhelm-Fraenger-Institut w Berlinie. To on był pomysłodawcą przedsięwzięcia, wprawdzie pierwotnie w odmiennym kształcie, niż końcowy uzyskany efekt, ale bez niego i bez podziwu godnej aktywności jego małżonki, pani Angeli Henkel urzeczywistnić by się Biennale nie dało.
Prof. Jürgen Haase
Angela Henkel
Ogromną pracę wykonał kierownik projektu Tom Aures, zajmujący się w zasadzie całością "czarnej roboty" w tle i trzymający krótko młodszych i równie sprawnych pomocników: studentów, wolontariuszy, pomocników.
Tom Aures
Biennale nie odbyłoby się bez wsparcia burmistrza Worpswede, Stefana Schwenke, który przekonać musiał licznych przeciwników w Radzie Gminy tego w takiej formie skonstruowanego przedsięwzięcia, w tym swojego zastępcę Jochena Semkena. Zresztą tego ostatniego nie przekonał: Jochen bardzo krytycznie wypowiadał się o niemieckiej części Biennale do końca jego trwania. Nie tylko on. Ale o tym napiszę w Podsumowaniu. 
Burmistrz gminy Worpswede Stefan Schwenke
Ogromną pracę wykonała pani Klaudia Krohn, pełnomocniczka ds. kultury. Nie sposób nie wspomnieć o Sonii Toeppe, konserwatorce dzieł sztuki, która przez bite 2 dni pisała protokoły odbioru naszych obrazów i innych wytworów artystycznych. 
Z pewnością pominąłem tu wiele osób (Martin Ulrich, Du verzeihst doch!), ale nie jest moim zadaniem tworzenie książki telefonicznej ze zdjęciami. Bowiem jest jeszcze jedna grupa, o której zapomnieć nie wolno: Właściciele lub Administratorzy muzeów i galerii sztuki w Worpswede. To oni udostępnili pomieszczenia, spełnili ostre (czasami absurdalne) warunki ekspozycyjne naszych muzeów, przyjęli nasze eksponaty z troską, a nas samych z niezwykłą serdecznością.
Szacunek i chapeau bas!

A przecież to dopiero niemiecka część wyliczanki. Po stronie polskiej zacząłbym od pana doktora Marka Prawdy, jeszcze w ubiegłym roku Ambasadora RP w Berlinie (obecnie Stałego Przedstawiciela RP w Brukseli), bez którego wydatnej pomocy, zagrzewania nas do "walki", starań zakulisowych – najpewniej w ogóle nie podjęlibyśmy się tego zadania, a z pewnością nie w tak rozległym zakresie.
Ambasada RP w Berlinie: tu spotkaliśmy się na śniadaniu z panem drem Markiem Prawdą
O ekipie Domu Carla i Gerharta Hauptmannów (i o moim udziale w projekcie) wspominałem w poprzednim wpisie. A przecież pomagała nam bardzo wydatnie także Teresa Kępowicz, autorka projektu wystawy o starych koloniach artystycznych, projektantka graficzna plansz, katalogów i ulotek. 
Nie sposób zapomnieć o ludziach z kolonii artystycznych w Zakopanem i Kazimierzu. Wspomagali nas w przygotowaniach, brali udział w samym Biennale: pani Julita Dembowska (Z), państwo Odorowscy (K). 

Pominąłem najpewniej wiele nazwisk, nie wymieniłem Grześka Sokolińskiego i Grześka Duni, burmistrzów Szklarskiej Poręby i Kazimierza Dolnego; radnych obu miast: nie wszystkich poznałem, nie ze wszystkimi byłem w kontakcie. Ale wszystkim serdecznie dziękuję!

Zastanawiałem się, czy wymieniać z imienia i nazwiska ewidentnych przeszkadzaczy. Znalazły się bowiem i takie osoby: bezinteresownie, w myśl zasady: "Po co robić coś, gdy można nic nie robić?", torpedujące nasze działania. I postanowiłem je pominąć, zachowując jednak ich nazwiska w zakamarkach mojej pamiętliwej mózgownicy. Co się odwlecze, to nie uciecze...

Zapraszam Bożkę Danielską i Przemka Wiatera do wpisywania w komentarzach nazwisk tych pomagających nam przy projekcie osób,  które w głównej części się nie pojawiły. Bo moja pamięć do nazwisk jest mi piętą achillesową. 

Flagi

free counters