Od wczoraj mamy w mieszkaniu nowego współlokatora: przepięknego, dobrze ułożonego, bardzo kochanego Golden Retrievera o imieniu... no właśnie... John Doe? Około półtorarocznego psiaka "zgarnąłem" z ulicy na Zabobrzu III, po tym, gdy widziałem, jak przez kilka godzin pałętał się bezpańsko. Pies jest zadbany, wychowany i posłuszny. Trochę wariat (w najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu), ale i niesamowita przylepa. Kocha dzieci, uwielbia inne zwierzęta (również koty).
Już wieczorem dałem ogłoszenie na "Jelonka.com", że oto przechowują taką zgubę. Rankiem zadzwoniłem do schroniska dla zwierząt, by i tam pozostawić wiadomość o "znajdzie". Do tej pory właściciel się nie odezwał. Pies już się przyzwyczaił odrobinę do skromnych warunków, jakie mogę mu zaproponować. Inaczej jest z moją najukochańszą małżonką: ona dopiero stara się zaakceptować nowego lokatora, uczy się go i poznaje.
Imienia czworonogowi nie nadaję (jeszcze?), bo może jednak właściciele się znajdą... to znaczy, odezwą. Po co więc mieszać psu w głowie?
Po dzisiejszym bardzo długim spacerze przypomniałem sobie, jak wspaniale jest mieć takiego przyjaciela - i uświadomiłem sobie ponownie, jak wielki to obowiązek, ciążący na NAS, ludziach, którzy decydujemy się na przyjęcie do domu (szczególnie w mieście, w blokach) czworonożnego współlokatora.
Pozostało mi czekać. Być może pies będzie mógł wrócić do sweojego "starego" domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz